Powszechnie znane porzekadło głosi, że psucie świata zaczyna się od psucia języka. W czasach marnego wyczulenia na słowo bywa też jednak tak, że psucie świata nie zaczyna, a kończy się na psuciu języka: tzn. zakres dokonanego zepsucia staje się oczywisty dla szerszych warstw społecznych dopiero wtedy, gdy język zaczyna ulegać fundamentalnej dysfunkcjonalizacji. Wówczas, co znamienne, najbardziej spektakularnymi obnażycielami tego stanu rzeczy mogą się okazać nie pryncypialni myśliciele, moraliści, społecznicy czy duchowni, tylko zawodowo rzetelni językoznawcy - i to w dodatku tacy, którzy na co dzień czują się pełnoprawnymi członkami "głównego nurtu".
Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment