Można odnieść wrażenie, że wiadoma profanacyjna hucpa przelała przysłowiową czarę goryczy, sprawiając, że zaskakująco duża część globalnego społeczeństwa wydobyła się ze stanu obezwładniającej duchowej ślepoty, w jaki starannie wprowadzano ludzkość na przestrzeni co najmniej ostatnich kilkudziesięciu lat.
Ściślej rzecz ujmując, tym razem ostentacyjny gaslighting uprawiany przez tysiące medialnych propagandzistów i dziesiątki tysięcy "pożytecznych idiotów" zdaje się nie działać na większość poddawanych mu osób, co jest bardzo pokrzepiającym zjawiskiem. Warto więc dobitnie podkreślić przy tej okazji, że podobny gaslighting poprzedzany jawnymi prowokacjami jest jedną z ulubionych rozrywek doszczętnie zepsutych pseudoelit tego świata służących "synowi jutrzenki".
Schemat jest zawsze taki sam: najpierw zuchwałe szyderstwo przed kamerami, a potem zalew protekcjonalnych tyrad wymyślających osobom świadomym tego, co widzą, od "szalonych teoretyków spiskowych", "paranoików z oblężonej twierdzy" czy w najlepszym razie od "obrażalskich sztywniaków". Nie, na otwarciu tegorocznych igrzysk olimpijskich nie pojawiła się żadna bluźniercza parodia "Ostatniej wieczerzy", tylko nawiązanie do nikomu nieznanego obrazu bachanaliów. Nie, wyjący potępieniec przebrany za kozła i otoczony kłaniającymi mu się postaciami w rytualnych szatach, który zainaugurował otwarcie tunelu Gotarda, to nie oczywisty element satanistycznej ceremonii, tylko nawiązanie do lokalnego góralskiego folkloru. Nie, wielki metalowy byk z płonącymi oczami i wieżą Babel w tle otoczony postaciami wznoszącymi ku niemu w ofiarnym geście świecące kryształy, który pojawił się na otwarciu "Igrzysk Wspólnoty Narodów" w Birmingham, to nie hołd składany Baalowi czy Molochowi, tylko nawiązanie do przestrzeni handlowej w Birmingham nazywającej się "The Bull Ring". I tak dalej, i tak dalej - mniej lub bardziej spektakularne przykłady można by tu mnożyć w nieskończoność.
Jak mówi Pismo: "A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii chwały Chrystusa, który jest obrazem Boga". I o ile ostatnimi czasy "bóg tego świata" rzeczywiście zaślepiał umysły ludzkie bezprecedensowo skutecznie, a jego sługusy panoszyły się w świecie bezprecedensowo zuchwale, wydaje się, że przekroczona została w końcu jakaś kluczowa granica, w wyniku czego ci wszyscy, którzy zostali wychowani w duchu choćby elementarnego szacunku wobec Ewangelii, zostali raptownie olśnieni jej blaskiem, przejrzeli na oczy i postanowili zacząć robić porządek z tym, co zobaczyli.
Oby ta raptownie odzyskana duchowa trzeźwość pozostała już do samego końca udziałem znacznej części ludzkości i oby szła w parze z gorliwością umożliwiającą czynienie z niej jak najlepszego użytku: tego pozostaje życzyć zarówno wszystkim świeżo olśnionym, jak i wszystkim tym, którzy - na zasadzie efektu kuli śnieżnej - pójdą dopiero w ich ślady. Lepiej późno, niż wcale - wszakże każdy syn marnotrawny ma szansę powrotu aż do ostatniego tchu.
Wednesday, July 31, 2024
Tuesday, July 30, 2024
Akcje profanacyjne w służbie "porządku z chaosu"
Im częstsze i bardziej ostentacyjne będą zjawiska takie jak wiadome nawiązanie do "Ostatniej wieczerzy", tym szybciej szerokie rzesze ludzkie nie tylko uodpornią się na propagandę "różnorodności, inkluzywności, tolerancji i niedyskryminacji", ale też tym bardziej ochoczo odpowiedzą na nią czymś diametralnie przeciwnym. I pewnie taki jest właśnie cel tej odgórnie stręczonej i globalnie skoordynowanej operacji: wywołać jak najbardziej destrukcyjny i wszechogarniający chaos w światowej skali poprzez całkowite ośmieszenie i wynaturzenie wszystkich cywilizacyjnych bezpieczników, które powstrzymują jego eksplozję.
Grunt zatem, żeby wtedy, gdy ów chaos wybuchnie już z pełną mocą, w żadnej mierze nie dać się omamić żadnemu pseudomesjańskiemu panaceum, które może być już przygotowane i oczekiwać ze swym "objawieniem" na apogeum społecznej dysfunkcjonalności. Wtedy i tylko wtedy uniknie się bowiem wpływu zarówno jawnej trucizny, jak i pozornego lekarstwa będącego w rzeczywistości jej finalną, nieodwracalnie śmiertelną dawką. Tym samym przejdzie się kluczową próbę, która wymaga nie genialnej inteligencji czy erudycyjnej wiedzy, tylko konsekwentnej trzeźwości umysłu i sumienia - a więc tego, na co stać każdego człowieka dobrej woli i roztropnego ducha.
Grunt zatem, żeby wtedy, gdy ów chaos wybuchnie już z pełną mocą, w żadnej mierze nie dać się omamić żadnemu pseudomesjańskiemu panaceum, które może być już przygotowane i oczekiwać ze swym "objawieniem" na apogeum społecznej dysfunkcjonalności. Wtedy i tylko wtedy uniknie się bowiem wpływu zarówno jawnej trucizny, jak i pozornego lekarstwa będącego w rzeczywistości jej finalną, nieodwracalnie śmiertelną dawką. Tym samym przejdzie się kluczową próbę, która wymaga nie genialnej inteligencji czy erudycyjnej wiedzy, tylko konsekwentnej trzeźwości umysłu i sumienia - a więc tego, na co stać każdego człowieka dobrej woli i roztropnego ducha.
Monday, July 29, 2024
Prowokacja i późniejsze odwracanie kota ogonem, czyli najstarsze i najzuchwalsze matactwo świata
Do promotorów degeneracyjnego wandalizmu można by mieć choć mikroskopijne minimum szacunku, gdyby umieli się oni zdobyć przynajmniej na elementarną uczciwość i otwarcie przyznać, że czerpią perwersyjną satysfakcję z wyszydzania wszystkiego, co prawdziwe, dobre, piękne, godne i szlachetne. Niemniej, jako nieodrodne sługi "ojca kłamstwa", nie potrafią oni nawet tego, idąc zawsze bez końca w zaparte i opowiadając nieustannie bezwstydne głodne kawałki o "niezrozumieniu przekazu", "drugim dnie", "artystycznej wieloznaczności", "twórczej kontestacji" czy "postmodernistycznej zabawie konwencją". To samo tyczy się chmary medialnych gadających głów gotowych do powtarzania podobnych bałamuctw, działając w myśl sentencji "mundus vult decipi, ergo decipiatur".
Nie powinno to w najmniejszym stopniu zaskakiwać, gdyż jest to stałe modus operandi tego, od którego cała rzecz się zaczęła: on też jednoznaczne przestąpienie wyraźnego zakazu przedstawiał pokrętnie jako "otwarcie oczu", "zdobycie wiedzy o dobru i złu" itd. Potem zaś, w kontekście kolejnych odsłon tego pierwotnego buntu, plótł na przestrzeni wieków ustami swoich pacynek o "odwadze bycia mądrym", "stawaniu się nadczłowiekiem", "grabieniu zagrabionego", "uprawianiu wolnej miłości" czy "przekraczaniu binarnych podziałów". Chuligańska prowokacja połączona z późniejszym odwracaniem kota ogonem jest więc najstarszym i najbardziej zgranym matactwem tego świata - wszyscy ludzie dobrej woli szanujący swój intelekt powinni zatem wiedzieć aż nadto niezawodnie, że pierwszym krokiem na drodze do jego przezwyciężenia jest nigdy nie iść z nim na żadne kompromisy.
Nie powinno to w najmniejszym stopniu zaskakiwać, gdyż jest to stałe modus operandi tego, od którego cała rzecz się zaczęła: on też jednoznaczne przestąpienie wyraźnego zakazu przedstawiał pokrętnie jako "otwarcie oczu", "zdobycie wiedzy o dobru i złu" itd. Potem zaś, w kontekście kolejnych odsłon tego pierwotnego buntu, plótł na przestrzeni wieków ustami swoich pacynek o "odwadze bycia mądrym", "stawaniu się nadczłowiekiem", "grabieniu zagrabionego", "uprawianiu wolnej miłości" czy "przekraczaniu binarnych podziałów". Chuligańska prowokacja połączona z późniejszym odwracaniem kota ogonem jest więc najstarszym i najbardziej zgranym matactwem tego świata - wszyscy ludzie dobrej woli szanujący swój intelekt powinni zatem wiedzieć aż nadto niezawodnie, że pierwszym krokiem na drodze do jego przezwyciężenia jest nigdy nie iść z nim na żadne kompromisy.
Sunday, July 28, 2024
"Ostatnia wieczerza" a obłuda dewiacyjnych hucp
Uprasza się, ażeby nie dawać wodzić się za nos dewiacyjnym propagandzistom. Otóż parcianym alibi "olimpijskich" profanatorów "Ostatniej wieczerzy" jest sugestia, jakoby wystawiona przez nich heca nawiązywała nie do dzieła da Vinciego, tylko do obrazu "Uczta bogów" autorstwa niejakiego Jana van Bijlerta. Jest to podręcznikowy przykład jednej z najbardziej prymitywnych sztuczek psychomanipulacyjnych, jaką jest tzw. gaslighting, u nas znany szerzej jako opluwanie nazywane padającym deszczem.
Jest wszakże rzeczą oczywistą, że wiadoma scena wzbudziła u niemal wszystkich widzów zupełnie naturalne skojarzenie z "Ostatnią wieczerzą", dziełem obecnym w wizualnej pamięci prawie każdego człowieka. Tymczasem niemal nikomu nic nie mówiło do niedawna nazwisko van Bijlert, należące do mało znanego caravaggionisty z Utrechtu. Poza tym nawet przyjrzenie się obrazowi tego ostatniego pozwala stwierdzić, że przedstawione na nim postacie charakteryzuje stonowana godność barokowych wyobrażeń mitologii antycznej, a nie dewiacyjna groteska z akcentami "dzieciolubnymi".
Innymi słowy, zamiar inkryminowanej hucpy był jednoznacznie profanacyjny i nie należy dawać najmniejszego posłuchu kleconym ex post próbom odwracania kota ogonem i wmawiania, że wcale tak nie było. Należy za to wykorzystać ten incydent jako okazję do poddania bezpardonowemu ostracyzmowi wszelkich otumaniających igrzysk organizowanych pod patronatem "władz i zwierzchności" tego świata, które nie kryją się już w najmniejszym stopniu ze swoją agendą spod ciemnej gwiazdy. Absolutnie nic się wskutek tego nie straci, za to umocni się w sobie trzeźwość i czujność niezbędną do zachowywania duchowego rozeznania, które jest dziś szczególnie potrzebne dla trwania w wewnętrznej wolności i osobistej godności.
Jest wszakże rzeczą oczywistą, że wiadoma scena wzbudziła u niemal wszystkich widzów zupełnie naturalne skojarzenie z "Ostatnią wieczerzą", dziełem obecnym w wizualnej pamięci prawie każdego człowieka. Tymczasem niemal nikomu nic nie mówiło do niedawna nazwisko van Bijlert, należące do mało znanego caravaggionisty z Utrechtu. Poza tym nawet przyjrzenie się obrazowi tego ostatniego pozwala stwierdzić, że przedstawione na nim postacie charakteryzuje stonowana godność barokowych wyobrażeń mitologii antycznej, a nie dewiacyjna groteska z akcentami "dzieciolubnymi".
Innymi słowy, zamiar inkryminowanej hucpy był jednoznacznie profanacyjny i nie należy dawać najmniejszego posłuchu kleconym ex post próbom odwracania kota ogonem i wmawiania, że wcale tak nie było. Należy za to wykorzystać ten incydent jako okazję do poddania bezpardonowemu ostracyzmowi wszelkich otumaniających igrzysk organizowanych pod patronatem "władz i zwierzchności" tego świata, które nie kryją się już w najmniejszym stopniu ze swoją agendą spod ciemnej gwiazdy. Absolutnie nic się wskutek tego nie straci, za to umocni się w sobie trzeźwość i czujność niezbędną do zachowywania duchowego rozeznania, które jest dziś szczególnie potrzebne dla trwania w wewnętrznej wolności i osobistej godności.
Saturday, July 27, 2024
"Imagine" to coś gorszego niż "wizja komunizmu"
"Imagine" to coś znacznie gorszego niż "wizja komunizmu". Jest tak dlatego, gdyż komunizm kojarzy się większości z marksizmem-leninizmem oraz jego faktycznymi wdrożeniami, czyli "jedynie" z gospodarką permanentnych niedoborów połączoną z regularnymi politycznymi represjami.
Tymczasem "marksizm-lennonizm" przedstawiony w "Imagine" to wizja człowieka kompletnie upodlonego nie tylko w wymiarze gospodarczym i politycznym, ale również w wymiarze tożsamościowym, duchowym i ogólno-egzystencjalnym: jest to opis zbiorowiska ludzkich karykatur pogrążonych na wieczność w otępiałym, samozadowolonym nihilizmie. Innymi słowy, jest to wizja najbliższa temu, co można nazwać "piekłem na ziemi".
Nic dziwnego zatem, że jest to dyżurny hymn tych wszystkich, którzy marzą o stworzeniu podobnego piekła. I choć jest to plan jeszcze bardziej niewykonalny w swym wielopiętrowym logicznym absurdzie, niż plan budowy "klasycznego" komunizmu, wszystkich jego domorosłych wdrożycieli należy tym szybciej pozbawić wszelkiej siły sprawczej, aby uniemożliwić im dzieło zniszczenia znacznie bardziej gruntowne niż to, jakiego dokonali ich ideowi protoplaści. Nie tylko wyobraźmy sobie więc, że widmo marksizmu-lennonizmu nie krąży nad światem, ale zadbajmy o to, żeby je ze świata jak najprędzej raz na zawsze wyegzorcyzmować.
Tymczasem "marksizm-lennonizm" przedstawiony w "Imagine" to wizja człowieka kompletnie upodlonego nie tylko w wymiarze gospodarczym i politycznym, ale również w wymiarze tożsamościowym, duchowym i ogólno-egzystencjalnym: jest to opis zbiorowiska ludzkich karykatur pogrążonych na wieczność w otępiałym, samozadowolonym nihilizmie. Innymi słowy, jest to wizja najbliższa temu, co można nazwać "piekłem na ziemi".
Nic dziwnego zatem, że jest to dyżurny hymn tych wszystkich, którzy marzą o stworzeniu podobnego piekła. I choć jest to plan jeszcze bardziej niewykonalny w swym wielopiętrowym logicznym absurdzie, niż plan budowy "klasycznego" komunizmu, wszystkich jego domorosłych wdrożycieli należy tym szybciej pozbawić wszelkiej siły sprawczej, aby uniemożliwić im dzieło zniszczenia znacznie bardziej gruntowne niż to, jakiego dokonali ich ideowi protoplaści. Nie tylko wyobraźmy sobie więc, że widmo marksizmu-lennonizmu nie krąży nad światem, ale zadbajmy o to, żeby je ze świata jak najprędzej raz na zawsze wyegzorcyzmować.
Monday, July 22, 2024
Infantylizm jako poniżający i antyludzki eskapizm
Niezrównany degradacyjny potencjał wszechobecnego infantylizmu wynika z tego, że nie jest on po prostu czysto emocjonalnym stosunkiem do rzeczywistości. Klasyczni romantycy też byli w swoim nastawieniu do świata czysto emocjonalni, ale ich emocjonalność była głęboka, refleksyjna i świadomie wyobcowana - tzn. opierała się ona na gruntownym i dotkliwym rozumieniu unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie.
Tymczasem infantylizm jest emocjonalnością miałką, histeryczną i roszczeniową, dostarczającą nieograniczonej liczby pretekstów do uciekania od unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie wraz z jej wyjątkowymi perspektywami, powinnościami i zobowiązaniami. Co więcej, każdy taki akt eskapizmu obliczony jest na wzbudzenie w uciekinierze taniego samozadowolenia związanego z przekonaniem, że dokonuje on nie swojej własnej dewaluacji, tylko dowartościowania "zmarginalizowanych" elementów rzeczywistości.
I tak, przykładowo, infantylizm zezwierzęca człowieka uczłowieczając zwierzęta, uprzedmiotawia człowieka upodmiotowiając Ziemię i ogłupia człowieka intelektualizując maszyny, a zatem poniża człowieka wywyższając wszystko, co nieludzkie, dając mu jednocześnie w tym poniżeniu ckliwą, quasi-dekadencką satysfakcję. Zasadniczym błędem jest w związku z tym przeświadczenie, że zdziecinnienie - nawet najbardziej masowe i programowe - jest z definicji czymś pociesznie niewinnym i w gruncie rzeczy nieszkodliwym. Jest wręcz przeciwnie, bo opiera się ono na ubieraniu szkodzenia samemu sobie w kostium pociesznej niewinności, a tym samym na definicyjnym zaimpregnowaniu się na możliwość dostrzeżenia w swojej postawie jakiegokolwiek problemu.
Podsumowując, nieodpowiedzialnego trajkotania o "psich mamach", "kocich tatach", "przyjaznych robotach" czy "zbrodniach przeciw przyrodzie" nie należy puszczać płazem, zgodnie ze starą zasadą, że psucie świata jest ściśle uwarunkowane psuciem opisującego go języka. Tylko wtedy bowiem świat może być w dobrym stanie, gdy jego najważniejszy mieszkaniec będzie zdawał sobie w pełni sprawę z wagi swojej pozycji, dzięki czemu będzie w stanie uczynić z niej jak najlepszy pożytek.
Tymczasem infantylizm jest emocjonalnością miałką, histeryczną i roszczeniową, dostarczającą nieograniczonej liczby pretekstów do uciekania od unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie wraz z jej wyjątkowymi perspektywami, powinnościami i zobowiązaniami. Co więcej, każdy taki akt eskapizmu obliczony jest na wzbudzenie w uciekinierze taniego samozadowolenia związanego z przekonaniem, że dokonuje on nie swojej własnej dewaluacji, tylko dowartościowania "zmarginalizowanych" elementów rzeczywistości.
I tak, przykładowo, infantylizm zezwierzęca człowieka uczłowieczając zwierzęta, uprzedmiotawia człowieka upodmiotowiając Ziemię i ogłupia człowieka intelektualizując maszyny, a zatem poniża człowieka wywyższając wszystko, co nieludzkie, dając mu jednocześnie w tym poniżeniu ckliwą, quasi-dekadencką satysfakcję. Zasadniczym błędem jest w związku z tym przeświadczenie, że zdziecinnienie - nawet najbardziej masowe i programowe - jest z definicji czymś pociesznie niewinnym i w gruncie rzeczy nieszkodliwym. Jest wręcz przeciwnie, bo opiera się ono na ubieraniu szkodzenia samemu sobie w kostium pociesznej niewinności, a tym samym na definicyjnym zaimpregnowaniu się na możliwość dostrzeżenia w swojej postawie jakiegokolwiek problemu.
Podsumowując, nieodpowiedzialnego trajkotania o "psich mamach", "kocich tatach", "przyjaznych robotach" czy "zbrodniach przeciw przyrodzie" nie należy puszczać płazem, zgodnie ze starą zasadą, że psucie świata jest ściśle uwarunkowane psuciem opisującego go języka. Tylko wtedy bowiem świat może być w dobrym stanie, gdy jego najważniejszy mieszkaniec będzie zdawał sobie w pełni sprawę z wagi swojej pozycji, dzięki czemu będzie w stanie uczynić z niej jak najlepszy pożytek.
Labels:
człowieczeństwo,
eskapizm,
infantylizm,
język,
zwierzęta
Thursday, July 18, 2024
Gdy psucie świata kończy się na psuciu języka
Powszechnie znane porzekadło głosi, że psucie świata zaczyna się od psucia języka. W czasach marnego wyczulenia na słowo bywa też jednak tak, że psucie świata nie zaczyna, a kończy się na psuciu języka: tzn. zakres dokonanego zepsucia staje się oczywisty dla szerszych warstw społecznych dopiero wtedy, gdy język zaczyna ulegać fundamentalnej dysfunkcjonalizacji. Wówczas, co znamienne, najbardziej spektakularnymi obnażycielami tego stanu rzeczy mogą się okazać nie pryncypialni myśliciele, moraliści, społecznicy czy duchowni, tylko zawodowo rzetelni językoznawcy - i to w dodatku tacy, którzy na co dzień czują się pełnoprawnymi członkami "głównego nurtu".
Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.
Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.
Wednesday, July 17, 2024
O boczeniu się na zdychanie zwierząt, czyli ślepy zaułek infantylistycznej nierzeczywistości
Wszystkie języki naturalne, jako łady spontaniczne, zawierają w sobie zbiorową, wielowiekową mądrość, która umożliwia sprawną i wielopłaszczyznową komunikację przede wszystkim dlatego, że odzwierciedla ona obiektywną naturę rzeczywistości i zawartych w niej zasadniczych kategorialnych rozróżnień. Stąd każda rewolucja - chcąc odebrać człowiekowi dostęp do tej mądrości - musi posiłkować się sztuczną i nachalnie stręczoną nowomową.
Jednym z wyżej wspomnianych i absolutnie kluczowych rozróżnień, jakie jest obecne w wielu językach naturalnych, jest podział na świat ludzki i świat zwierzęcy, czyli z jednej strony na świat rozumu, sumienia i woli, a z drugiej strony na świat instynktu, przywiązania i odruchu. Polszczyzna ma pod tym względem nad wyraz głęboko rozwinięte ontologiczne intuicje: otóż człowiek się nazywa, a zwierzę się wabi, człowiek współżyje, a zwierzę się parzy, człowiek się przymila, a zwierzę się łasi, no i wreszcie człowiek umiera, a zwierzę zdycha.
Do owego kardynalnego podziału nawiązał niedawno popularny językoznawca będący jednym z ostatnich "publicznych intelektualistów" w dobrym tego słowa znaczeniu (czyli kompetentnych specjalistów w swojej dyscyplinie umiejących w sposób rzetelny i przystępny dzielić się swoją wiedzą z szeroką publicznością). O ile jednak wypowiedziane przez niego stwierdzenie było, zdałoby się, oczywiste, a więc nie mówiące nic szczególnego o stanie społeczeństwa, o tyle odzew na nie ze strony znacznej części widzów był bardzo znamienny. Dość wspomnieć, że wśród reakcji negatywnych te stosunkowo stonowane przyjmowały - nawet wśród osób od dawna ceniących publiczną działalność wzmiankowanej postaci - formę przedszkolnych dąsów o treści: "od teraz już tego pana nie lubię" albo "a cóż ten pan może w tym temacie wiedzieć". Reakcji mniej stonowanych nie warto natomiast przytaczać.
Odzew ów stanowi zatem nic innego, jak kolejną z nieskończonej serii ilustracji tego, co jest najbardziej charakterystyczną cechą obecnych tzw. rozwiniętych społeczeństw, o której nigdy nie dość przypominać, bo bez jej zrozumienia nie sposób zrozumieć patowej sytuacji, w jakiej społeczeństwa te się znajdują. Otóż cechą tą jest infantylizm, czyli nie tyle rewolucyjny bunt przeciw obiektywnej naturze rzeczywistości, co postrewolucyjne dąsanie się na to, że rzeczywistość ma jakąkolwiek obiektywną naturę, połączone ze, zdałoby się, immanentną niezdolnością do uzmysłowienia sobie tego faktu.
Innymi słowy, globalne "rozwinięte społeczeństwo", przeorane na przestrzeni ostatnich kilkuset lat całą serią politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych rewolucji, a także bezustannie karmione ich skumulowanymi pozostałościami, po raz pierwszy w historii czuje się nienaturalnie w kontakcie z naturą świata, który zamieszkuje. Jako że jednak natura świata z definicji nie ustąpi przed grymasami jego mieszkańców - zwłaszcza przed grymasami przyjmującymi formę nie wielkich, rewolucyjnych projektów, tylko dziecinnego tupania nóżką - nie sposób dziwić się temu, że w ostatnim czasie człowiekowi coraz bardziej wymyka się z rąk nie tylko zdolność "czynienia sobie ziemi poddaną", ale też umiejętność czynienia sobie poddanym samego siebie, czyli życie w zgodzie z tym, kim się jest, a nie z tym, kim by się być chciało, a kim się być nie może.
Podsumowując, infantylistyczne przekonanie o "nienaturalności natury", które znajduje swój wyraz również w erozji odwiecznych intuicji językowych, można nazwać z pełną odpowiedzialnością ontologicznym ślepym zaułkiem, kulminacją wielu wieków "rewolucyjnego" pędu w jego kierunku. I o ile to, jak szybko można się z niego wycofać i czy w ogóle da się tego dokonać czysto ludzkim wysiłkiem, jest kwestią, którą każdy musi przemyśleć osobiście, o tyle świadomość zastanej sytuacji i jej obiektywnego charakteru powinna jak najszybciej stać się udziałem jak najszerszych mas. Inaczej bowiem stanie się tak, że rzeczywistość upomni się o człowieka znacznie szybciej, niż on upora się ze swą nierzeczywistością - a to jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.
Jednym z wyżej wspomnianych i absolutnie kluczowych rozróżnień, jakie jest obecne w wielu językach naturalnych, jest podział na świat ludzki i świat zwierzęcy, czyli z jednej strony na świat rozumu, sumienia i woli, a z drugiej strony na świat instynktu, przywiązania i odruchu. Polszczyzna ma pod tym względem nad wyraz głęboko rozwinięte ontologiczne intuicje: otóż człowiek się nazywa, a zwierzę się wabi, człowiek współżyje, a zwierzę się parzy, człowiek się przymila, a zwierzę się łasi, no i wreszcie człowiek umiera, a zwierzę zdycha.
Do owego kardynalnego podziału nawiązał niedawno popularny językoznawca będący jednym z ostatnich "publicznych intelektualistów" w dobrym tego słowa znaczeniu (czyli kompetentnych specjalistów w swojej dyscyplinie umiejących w sposób rzetelny i przystępny dzielić się swoją wiedzą z szeroką publicznością). O ile jednak wypowiedziane przez niego stwierdzenie było, zdałoby się, oczywiste, a więc nie mówiące nic szczególnego o stanie społeczeństwa, o tyle odzew na nie ze strony znacznej części widzów był bardzo znamienny. Dość wspomnieć, że wśród reakcji negatywnych te stosunkowo stonowane przyjmowały - nawet wśród osób od dawna ceniących publiczną działalność wzmiankowanej postaci - formę przedszkolnych dąsów o treści: "od teraz już tego pana nie lubię" albo "a cóż ten pan może w tym temacie wiedzieć". Reakcji mniej stonowanych nie warto natomiast przytaczać.
Odzew ów stanowi zatem nic innego, jak kolejną z nieskończonej serii ilustracji tego, co jest najbardziej charakterystyczną cechą obecnych tzw. rozwiniętych społeczeństw, o której nigdy nie dość przypominać, bo bez jej zrozumienia nie sposób zrozumieć patowej sytuacji, w jakiej społeczeństwa te się znajdują. Otóż cechą tą jest infantylizm, czyli nie tyle rewolucyjny bunt przeciw obiektywnej naturze rzeczywistości, co postrewolucyjne dąsanie się na to, że rzeczywistość ma jakąkolwiek obiektywną naturę, połączone ze, zdałoby się, immanentną niezdolnością do uzmysłowienia sobie tego faktu.
Innymi słowy, globalne "rozwinięte społeczeństwo", przeorane na przestrzeni ostatnich kilkuset lat całą serią politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych rewolucji, a także bezustannie karmione ich skumulowanymi pozostałościami, po raz pierwszy w historii czuje się nienaturalnie w kontakcie z naturą świata, który zamieszkuje. Jako że jednak natura świata z definicji nie ustąpi przed grymasami jego mieszkańców - zwłaszcza przed grymasami przyjmującymi formę nie wielkich, rewolucyjnych projektów, tylko dziecinnego tupania nóżką - nie sposób dziwić się temu, że w ostatnim czasie człowiekowi coraz bardziej wymyka się z rąk nie tylko zdolność "czynienia sobie ziemi poddaną", ale też umiejętność czynienia sobie poddanym samego siebie, czyli życie w zgodzie z tym, kim się jest, a nie z tym, kim by się być chciało, a kim się być nie może.
Podsumowując, infantylistyczne przekonanie o "nienaturalności natury", które znajduje swój wyraz również w erozji odwiecznych intuicji językowych, można nazwać z pełną odpowiedzialnością ontologicznym ślepym zaułkiem, kulminacją wielu wieków "rewolucyjnego" pędu w jego kierunku. I o ile to, jak szybko można się z niego wycofać i czy w ogóle da się tego dokonać czysto ludzkim wysiłkiem, jest kwestią, którą każdy musi przemyśleć osobiście, o tyle świadomość zastanej sytuacji i jej obiektywnego charakteru powinna jak najszybciej stać się udziałem jak najszerszych mas. Inaczej bowiem stanie się tak, że rzeczywistość upomni się o człowieka znacznie szybciej, niż on upora się ze swą nierzeczywistością - a to jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.
Labels:
infantylizm,
język,
kultura,
natura,
nierzeczywistość,
ontologia,
śmierć,
zwierzęta
Tuesday, July 16, 2024
Spektakl, zamach, cud, czy wszystko w jednym?
W temacie "spektakl czy nie spektakl" można na chwilę obecną rzec przynajmniej tyle: otóż zaaranżować można z całą pewnością kwestie takie, jak dogodne przystawienie drabiny do jedynego istotnego wzniesienia w okolicy, uporczywe ignorowanie przez rzekomo wysokiej klasy profesjonalistów podejrzanej postaci, na którą zwracali im uwagę zebrani wokół "amatorzy", czy też rażące złamanie protokołu bezpieczeństwa przez snajpera, który zamiast wystrzelić prewencyjnie do ewidentnego zamachowca, wystrzelił dopiero w reakcji na atak tamtego. Trudno natomiast przyjąć, że da się zaaranżować zwrot głowy w ostatniej chwili, postrzelenie "jedynie" ucha i śmierć postronnej osoby.
Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że życzono sobie śmierci oczywistej postaci, ale opatrznościowo zdołała ona ocalić życie - i jest to wniosek niezależny od tego, czy uznaje się ją za "wolny elektron" autentycznie przeszkadzający kryptokratyczemu reżimowi, czy za jego pacynkę, która miała zostać poświęcona dla "większej sprawy". Liczą się w tym kontekście konsekwencje, a te w wypadku śmierci inkryminowanej figury natychmiastowo pogrążyłyby USA w wojnie domowej, pretekst opanowania której mógłby posłużyć reżimowi do podpalenia kolejnych globalnych beczek prochu lub zintensyfikowania konfliktów zbrojnych w tych miejscach, gdzie obecnie już się one toczą. W jakim celu? Otóż nie w celu gospodarczym czy politycznym - bo potencjalna nuklearna anihilacja nie sprzyja ani bogactwu, ani władzy, nawet z punktu widzenia kompleksu militarno-bezpieczniackiego - ale w celu czysto psychopatycznym, pozwalającym poczuć się samozwańczym "elitom za elitami" jak dosłowni bogowie, zdolni do uznaniowego zakończenia tego wszystkiego, co Pan Bóg onegdaj rozpoczął.
Tak czy inaczej, ludzkość po raz kolejny otrzymała na kredyt więcej czasu na uporządkowanie swoich spraw - i to nie w wymiarze gospodarczym czy politycznym, bo tamtejsze ogniska choroby są wyłącznie symptomami, a nie przyczynami, tylko w wymiarze moralnym, duchowym i personalnym (w najgłębszym tego słowa znaczeniu). Na to bowiem, jak potoczą się kolejne wydarzenia w spektaklu zwanym "światową polityką", nie ma decydującego wpływu żaden człowiek ani nawet żadna społeczność - każdy człowiek ma natomiast prawo i obowiązek postępować w codziennym życiu tak słusznie i godnie, jakby kurtyna mogła opaść w dowolnej chwili. Więcej zrobić nie sposób - ale też w ostatecznym rachunku nic więcej zrobić nie trzeba.
Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że życzono sobie śmierci oczywistej postaci, ale opatrznościowo zdołała ona ocalić życie - i jest to wniosek niezależny od tego, czy uznaje się ją za "wolny elektron" autentycznie przeszkadzający kryptokratyczemu reżimowi, czy za jego pacynkę, która miała zostać poświęcona dla "większej sprawy". Liczą się w tym kontekście konsekwencje, a te w wypadku śmierci inkryminowanej figury natychmiastowo pogrążyłyby USA w wojnie domowej, pretekst opanowania której mógłby posłużyć reżimowi do podpalenia kolejnych globalnych beczek prochu lub zintensyfikowania konfliktów zbrojnych w tych miejscach, gdzie obecnie już się one toczą. W jakim celu? Otóż nie w celu gospodarczym czy politycznym - bo potencjalna nuklearna anihilacja nie sprzyja ani bogactwu, ani władzy, nawet z punktu widzenia kompleksu militarno-bezpieczniackiego - ale w celu czysto psychopatycznym, pozwalającym poczuć się samozwańczym "elitom za elitami" jak dosłowni bogowie, zdolni do uznaniowego zakończenia tego wszystkiego, co Pan Bóg onegdaj rozpoczął.
Tak czy inaczej, ludzkość po raz kolejny otrzymała na kredyt więcej czasu na uporządkowanie swoich spraw - i to nie w wymiarze gospodarczym czy politycznym, bo tamtejsze ogniska choroby są wyłącznie symptomami, a nie przyczynami, tylko w wymiarze moralnym, duchowym i personalnym (w najgłębszym tego słowa znaczeniu). Na to bowiem, jak potoczą się kolejne wydarzenia w spektaklu zwanym "światową polityką", nie ma decydującego wpływu żaden człowiek ani nawet żadna społeczność - każdy człowiek ma natomiast prawo i obowiązek postępować w codziennym życiu tak słusznie i godnie, jakby kurtyna mogła opaść w dowolnej chwili. Więcej zrobić nie sposób - ale też w ostatecznym rachunku nic więcej zrobić nie trzeba.
Saturday, July 6, 2024
Indeksowe fundusze ETF jako potencjalne katalizatory giełdowych baniek
Indeksowe ETF-y, od dawna fetowane jako najbezpieczniejsze instrumenty umożliwiające pasywne inwestowanie w zdywersyfikowane portfele akcyjne, mają istotny, a rzadko podnoszony mankament: mogą łatwo sprzyjać pęcznieniu giełdowych baniek. Nie może być inaczej w sytuacji, gdy popularność i dostępność ETF-ów konsekwentnie rośnie, podczas gdy liczba akcji wyemitowanych przez spółki przynależące do danego indeksu pozostaje niezmienna.
Innymi słowy, jak głosi najbardziej podstawowa prawda ekonomiczna, nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad czy zysk bez ryzyka. A zatem, im więcej osób próbuje pasywnie "podczepiać się" pod ogólny wzrost gospodarczy poprzez regularne inwestycje w akcje największych spółek giełdowych, w tym większym stopniu, ceteris paribus, ich wyceny odrywają się od czynników fundamentalnych.
Nawet więc przy założeniu, że główną i najczęstszą przyczyną baniek giełdowych jest ekspansja monetarna banków centralnych, indeksowe ETF-y okazują się bardzo poręcznymi pasami transmisyjnymi owej ekspansji, przyczyniającymi się do przewlekłości sztucznych boomów i spekulacyjnych manii, a tym samym zwiększającymi ryzyko utopienia istotnej części swojego kapitału w ich fazie szczytowej.
Rzeczony problem mógłby zniknąć wtedy, gdyby spółki indeksowe regularnie emitowały nowe akcje. Wówczas w miarę upływu czasu coraz więcej osób mogłoby się stawać ich udziałowcami, ale dokonywałoby się to kosztem wartości udziałów wcześniejszych akcjonariuszy. Zmniejszyłoby to zatem tempo wzrostu wyceny indeksów (potencjalnie zmniejszając ogólną atrakcyjność akcji względem innych klas aktywów inwestycyjnych), ale mogłoby uczynić ów wzrost bardziej harmonijnym i konsekwentnym w dłuższej perspektywie.
Innym rozwiązaniem byłoby tu wchodzenie na giełdę coraz większej liczby dużych spółek, które trafiałyby następnie do wielu równolegle funkcjonujących indeksów kapitalizacyjnych, choć to rodziłoby naturalne pytania o to, wedle jakiego klucza pozakapitalizacyjnego należałoby konstruować owe indeksy, a tym samym zmniejszałoby zalety dywersyfikacyjne związane z inwestowaniem w odnośne ETF-y.
Finalny wniosek wypływający z powyższych uwag wydaje się być następujący: chcąc sukcesywnie i realnie pomnażać swój kapitał, nie da się do końca uciec od podejścia aktywnego, a więc wymagającego osobistej inicjatywy i indywidualnego osądu prognostycznego. To zaś oznacza, że wszelkie rzekome "święte Graale" zapewniające stabilne i przyzwoite zyski przy minimum ryzyka okazują się potencjalnie równie zwodnicze, co ich szerzej rozpoznane odpowiedniki kuszące astronomicznymi zyskami przy umiarkowanie dużym ryzyku. Słowem, raz jeszcze kłania się tu nam fundament zdrowej ekonomii głoszący, że bez pracy nie ma kołaczy, bez zachodu nie ma miodu, a pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - nawet (a może zwłaszcza?) w dobie powszechnej cyfryzacji, automatyzacji i dostępności tanich usług maklerskich.
Innymi słowy, jak głosi najbardziej podstawowa prawda ekonomiczna, nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad czy zysk bez ryzyka. A zatem, im więcej osób próbuje pasywnie "podczepiać się" pod ogólny wzrost gospodarczy poprzez regularne inwestycje w akcje największych spółek giełdowych, w tym większym stopniu, ceteris paribus, ich wyceny odrywają się od czynników fundamentalnych.
Nawet więc przy założeniu, że główną i najczęstszą przyczyną baniek giełdowych jest ekspansja monetarna banków centralnych, indeksowe ETF-y okazują się bardzo poręcznymi pasami transmisyjnymi owej ekspansji, przyczyniającymi się do przewlekłości sztucznych boomów i spekulacyjnych manii, a tym samym zwiększającymi ryzyko utopienia istotnej części swojego kapitału w ich fazie szczytowej.
Rzeczony problem mógłby zniknąć wtedy, gdyby spółki indeksowe regularnie emitowały nowe akcje. Wówczas w miarę upływu czasu coraz więcej osób mogłoby się stawać ich udziałowcami, ale dokonywałoby się to kosztem wartości udziałów wcześniejszych akcjonariuszy. Zmniejszyłoby to zatem tempo wzrostu wyceny indeksów (potencjalnie zmniejszając ogólną atrakcyjność akcji względem innych klas aktywów inwestycyjnych), ale mogłoby uczynić ów wzrost bardziej harmonijnym i konsekwentnym w dłuższej perspektywie.
Innym rozwiązaniem byłoby tu wchodzenie na giełdę coraz większej liczby dużych spółek, które trafiałyby następnie do wielu równolegle funkcjonujących indeksów kapitalizacyjnych, choć to rodziłoby naturalne pytania o to, wedle jakiego klucza pozakapitalizacyjnego należałoby konstruować owe indeksy, a tym samym zmniejszałoby zalety dywersyfikacyjne związane z inwestowaniem w odnośne ETF-y.
Finalny wniosek wypływający z powyższych uwag wydaje się być następujący: chcąc sukcesywnie i realnie pomnażać swój kapitał, nie da się do końca uciec od podejścia aktywnego, a więc wymagającego osobistej inicjatywy i indywidualnego osądu prognostycznego. To zaś oznacza, że wszelkie rzekome "święte Graale" zapewniające stabilne i przyzwoite zyski przy minimum ryzyka okazują się potencjalnie równie zwodnicze, co ich szerzej rozpoznane odpowiedniki kuszące astronomicznymi zyskami przy umiarkowanie dużym ryzyku. Słowem, raz jeszcze kłania się tu nam fundament zdrowej ekonomii głoszący, że bez pracy nie ma kołaczy, bez zachodu nie ma miodu, a pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - nawet (a może zwłaszcza?) w dobie powszechnej cyfryzacji, automatyzacji i dostępności tanich usług maklerskich.
Labels:
cykle koniunkturalne,
etf,
giełda,
rynki finansowe,
spekulacja
Tuesday, July 2, 2024
Wolność naturalna versus "wolność" gnostycka
Na poziomie metafizycznym można w ostatecznym rachunku wyróżnić dwie koncepcje wolności, które - z braku bardziej przystępnych określeń - można by nazwać wolnością naturalną i wolnością gnostycką.
Wolnością naturalną może się w pełni cieszyć podmiot, który w pierwszej kolejności poprawnie zdefiniuje swój przyrodzony gatunkowy potencjał oraz immanentne prawa rządzące jego relacją z przedmiotowym otoczeniem, następnie zaś doprowadzi do sytuacji, w której żadne inne podmioty nie będą w stanie siłowo uniemożliwiać mu realizacji owego potencjału (samodzielnej bądź zespołowej), ani też on nie będzie w stanie uniemożliwiać im realizacji ich analogicznego potencjału.
Natomiast wolność gnostycka to hipotetyczny stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle działa w oparciu o wiedzę dotyczącą immanentnych praw rzeczywistości, co skutecznie wyzwala się spod ich władzy, stając się swoim wyłącznym prawodawcą na poziomie nie tylko społecznym, ale też logicznym i metafizycznym. Innymi słowy, jest to stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle może zrealizować swój potencjał w ontologicznie wyznaczonych mu granicach, co na mocy własnej woli unieważnia wszelkie tego rodzaju granice.
Aprobatę dla pierwszej z tych koncepcji można odnaleźć choćby w "Etyce wolności" Rothbarda, metodologicznie opartej na fundamentach arystotelesowsko-tomistycznych, dedukcyjno-prakseologicznych i przyczynowo-realistycznych. Afirmacja drugiej z nich pojawia się z kolei np. w "Jedynym i jego własności" Stirnera czy w tyradach szatana z "Raju utraconego" Miltona. I o ile pierwsza z nich pozwala w swej logicznej niesprzeczności i metafizycznej spójności na faktyczne spełnianie się podmiotu w jego bytowych możnościach, o tyle druga jest performatywnie antynomicznym mirażem, pogoń za którym prowadzi ostatecznie do samozniewolenia i samozniszczenia (wiążącego się na ogół z poważnymi szkodami dla otoczenia).
Stąd kluczowe jest niemylenie obu tych koncepcji w kontekście deliberacji nad zasadami prawno-politycznymi służącymi zabezpieczaniu wolności w życiu społecznym. Nieostrożność na tym polu może bowiem doprowadzić np. do sytuacji, w której realne prawo do decydowania o sobie utożsami się z wydumanym "prawem do bycia, kim się chce", a kardynalną zasadę równości wobec prawa uzna się za inną nazwę roszczeniowej i potencjalnie paraliżującej "zasady niedyskryminacji". Częste zaś grzęźnięcie w podobnych nieporozumieniach grozi zniechęcaniem do filozofii konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, co jest zawsze rezultatem o tyle niefortunnym, o ile filozofia ta ma aż nadto wielu w pełni świadomych nieprzyjaciół lubujących się w jej oczernianiu.
Podsumowując, wolność ma przed sobą najlepsze perspektywy wtedy, gdy w pełni uwolni się od swoich bałamutnych karykatur: albo, inaczej rzecz ujmując, tym bardziej można się stawać wolnym człowiekiem, im bardziej jest się odpornym na zgubne przekonanie, że zwieńczeniem tego procesu jest stanie się Panem Bogiem.
Wolnością naturalną może się w pełni cieszyć podmiot, który w pierwszej kolejności poprawnie zdefiniuje swój przyrodzony gatunkowy potencjał oraz immanentne prawa rządzące jego relacją z przedmiotowym otoczeniem, następnie zaś doprowadzi do sytuacji, w której żadne inne podmioty nie będą w stanie siłowo uniemożliwiać mu realizacji owego potencjału (samodzielnej bądź zespołowej), ani też on nie będzie w stanie uniemożliwiać im realizacji ich analogicznego potencjału.
Natomiast wolność gnostycka to hipotetyczny stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle działa w oparciu o wiedzę dotyczącą immanentnych praw rzeczywistości, co skutecznie wyzwala się spod ich władzy, stając się swoim wyłącznym prawodawcą na poziomie nie tylko społecznym, ale też logicznym i metafizycznym. Innymi słowy, jest to stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle może zrealizować swój potencjał w ontologicznie wyznaczonych mu granicach, co na mocy własnej woli unieważnia wszelkie tego rodzaju granice.
Aprobatę dla pierwszej z tych koncepcji można odnaleźć choćby w "Etyce wolności" Rothbarda, metodologicznie opartej na fundamentach arystotelesowsko-tomistycznych, dedukcyjno-prakseologicznych i przyczynowo-realistycznych. Afirmacja drugiej z nich pojawia się z kolei np. w "Jedynym i jego własności" Stirnera czy w tyradach szatana z "Raju utraconego" Miltona. I o ile pierwsza z nich pozwala w swej logicznej niesprzeczności i metafizycznej spójności na faktyczne spełnianie się podmiotu w jego bytowych możnościach, o tyle druga jest performatywnie antynomicznym mirażem, pogoń za którym prowadzi ostatecznie do samozniewolenia i samozniszczenia (wiążącego się na ogół z poważnymi szkodami dla otoczenia).
Stąd kluczowe jest niemylenie obu tych koncepcji w kontekście deliberacji nad zasadami prawno-politycznymi służącymi zabezpieczaniu wolności w życiu społecznym. Nieostrożność na tym polu może bowiem doprowadzić np. do sytuacji, w której realne prawo do decydowania o sobie utożsami się z wydumanym "prawem do bycia, kim się chce", a kardynalną zasadę równości wobec prawa uzna się za inną nazwę roszczeniowej i potencjalnie paraliżującej "zasady niedyskryminacji". Częste zaś grzęźnięcie w podobnych nieporozumieniach grozi zniechęcaniem do filozofii konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, co jest zawsze rezultatem o tyle niefortunnym, o ile filozofia ta ma aż nadto wielu w pełni świadomych nieprzyjaciół lubujących się w jej oczernianiu.
Podsumowując, wolność ma przed sobą najlepsze perspektywy wtedy, gdy w pełni uwolni się od swoich bałamutnych karykatur: albo, inaczej rzecz ujmując, tym bardziej można się stawać wolnym człowiekiem, im bardziej jest się odpornym na zgubne przekonanie, że zwieńczeniem tego procesu jest stanie się Panem Bogiem.
Labels:
gnostycyzm,
metafizyka,
ontologia,
prawo naturalne,
wolność
Subscribe to:
Posts (Atom)