Starożytne zabobony wyrastały z przekonania, że prawda jest zawsze w stanie wymknąć się człowiekowi, w związku z czym pozostaje mu zbliżać się do niej poprzez rygorystyczne przestrzeganie możliwie najbardziej skomplikowanych rytuałów. Tymczasem nowożytne zabobony wyrastają z przekonania, że człowiek jest zawsze w stanie wymknąć się prawdzie, w związku z czym pozostaje mu dworować sobie z niej poprzez bezmyślne folgowanie możliwie najbardziej niedorzecznym kaprysom.
Stąd ludzie hołdujący starożytnym zabobonom stawali się w swej obowiązkowości coraz bardziej godni tego, by prawda miłosiernie ich oświeciła, podczas gdy ludzie hołdujący nowożytnym zabobonom stają się w swej frywolności coraz bardziej godni tego, by prawda sprawiedliwie ich osądziła.
Sunday, November 10, 2024
Tuesday, October 22, 2024
Dionizyjskie i apollińskie pułapki globalnej polityki
Tzw. globalna polityka jest obecnie zorganizowana wokół dwóch głównych frontów, których wiodące ideologie można określić mianami diabolizmu dionizyjskiego i diabolizmu apollińskiego.
Ten pierwszy specjalizuje się w nachalnej promocji wszelkiego rodzaju anomalii, wynaturzeń i dysfunkcjonalności, windowanych na piedestał w ramach krzewienia tzw. różnorodności i inkluzywności, a następnie wykorzystywanych na gruncie walki politycznej o domniemane "równouprawnienie" czy też "zasady antydyskryminacyjne".
Z kolei ten drugi przywdziewa maskę obrońcy siły witalnej ludzkiego ducha tłamszonego przez "dionizyjskich" mizantropów. Jako taki promuje on socjobiologiczno-technokratyczną mieszaninę trybalizmu, militaryzmu i technotriumfalizmu nęcącego podbojem kosmosu, kognitywnymi protezami, chirurgiczno-botoksową "wieczną młodością" i im podobnymi bałamuctwami.
Są to naturalnie dwie strony tego samego medalu, których wspólnym, nadrzędnym i ostatecznym celem jest nieodwracalne upodlenie i potępienie człowieka będące rezultatem nakłonienia go bądź to do jawnego duchowego samobójstwa, bądź do równie fatalnego w skutkach "samoubóstwienia". Na płaszczyźnie "strukturalnej" ich wspólnym mianownikiem jest zaś agresywny, nieskończenie pasożytniczy etatyzm pleniący się pod egidą bądź to "wyemancypowania uciśnionych i ochrony Matki Ziemi", bądź "zwalczenia wrogów ludzkości i budowy dobrobytu".
Z powyższego wynika, że z polityką - zwłaszcza na poziomie globalnym - nie należy już dziś wiązać absolutnie żadnych nadziei, jako że powyższe dwa fronty w swoich rozmaitych postaciach szczegółowych są skazane wyłącznie na spektakularną wzajemną eliminację, do uczestnictwa w której usiłują one namówić jak największą liczbę potencjalnych ofiar.
Należy dbać zamiast tego o kategoryczne uodpornienie się na wszelkie pseudomesjańskie obietnice "odnowionej wielkości", "przywróconej normalności", "powszechnej godności" czy "światowej harmonii", a następnie trwanie do końca przy tym wszystkim, co nie ma nic wspólnego z konglomeratem nawarstwionych, dopełniających się zabobonów tzw. nowoczesności.
Innymi słowy, należy trzymać się niezłomnie ponadczasowych przejawów Prawdy, Dobra i Piękna, które owo spiętrzenie zabobonów bezustannie próbuje sobą przytłoczyć. Wtedy ocali się zarówno osobistą wolność, jak i możliwość osiągnięcia wszystkich jej najlepszych celów - a zatem, zgodnie z klasyczną sentencją, doprowadzi się do tego, że sprawiedliwości stanie się zadość, choćby świat miał zginąć. A może nawet do tego, że sprawiedliwości stanie się zadość, aby świat nie zginął.
Ten pierwszy specjalizuje się w nachalnej promocji wszelkiego rodzaju anomalii, wynaturzeń i dysfunkcjonalności, windowanych na piedestał w ramach krzewienia tzw. różnorodności i inkluzywności, a następnie wykorzystywanych na gruncie walki politycznej o domniemane "równouprawnienie" czy też "zasady antydyskryminacyjne".
Z kolei ten drugi przywdziewa maskę obrońcy siły witalnej ludzkiego ducha tłamszonego przez "dionizyjskich" mizantropów. Jako taki promuje on socjobiologiczno-technokratyczną mieszaninę trybalizmu, militaryzmu i technotriumfalizmu nęcącego podbojem kosmosu, kognitywnymi protezami, chirurgiczno-botoksową "wieczną młodością" i im podobnymi bałamuctwami.
Są to naturalnie dwie strony tego samego medalu, których wspólnym, nadrzędnym i ostatecznym celem jest nieodwracalne upodlenie i potępienie człowieka będące rezultatem nakłonienia go bądź to do jawnego duchowego samobójstwa, bądź do równie fatalnego w skutkach "samoubóstwienia". Na płaszczyźnie "strukturalnej" ich wspólnym mianownikiem jest zaś agresywny, nieskończenie pasożytniczy etatyzm pleniący się pod egidą bądź to "wyemancypowania uciśnionych i ochrony Matki Ziemi", bądź "zwalczenia wrogów ludzkości i budowy dobrobytu".
Z powyższego wynika, że z polityką - zwłaszcza na poziomie globalnym - nie należy już dziś wiązać absolutnie żadnych nadziei, jako że powyższe dwa fronty w swoich rozmaitych postaciach szczegółowych są skazane wyłącznie na spektakularną wzajemną eliminację, do uczestnictwa w której usiłują one namówić jak największą liczbę potencjalnych ofiar.
Należy dbać zamiast tego o kategoryczne uodpornienie się na wszelkie pseudomesjańskie obietnice "odnowionej wielkości", "przywróconej normalności", "powszechnej godności" czy "światowej harmonii", a następnie trwanie do końca przy tym wszystkim, co nie ma nic wspólnego z konglomeratem nawarstwionych, dopełniających się zabobonów tzw. nowoczesności.
Innymi słowy, należy trzymać się niezłomnie ponadczasowych przejawów Prawdy, Dobra i Piękna, które owo spiętrzenie zabobonów bezustannie próbuje sobą przytłoczyć. Wtedy ocali się zarówno osobistą wolność, jak i możliwość osiągnięcia wszystkich jej najlepszych celów - a zatem, zgodnie z klasyczną sentencją, doprowadzi się do tego, że sprawiedliwości stanie się zadość, choćby świat miał zginąć. A może nawet do tego, że sprawiedliwości stanie się zadość, aby świat nie zginął.
Tuesday, October 15, 2024
Dobrze żyć w świecie to nie psuć jego porządku
Warunkiem koniecznym traktowania zwierząt jako podopiecznych jest nietraktowanie ich jak członków rodziny, warunkiem koniecznym traktowania komputerów jako narzędzi jest nietraktowanie ich jak intelektów, warunkiem koniecznym traktowania ziemi jako żywicielki jest nietraktowanie jej jak matki, a warunkiem koniecznym traktowania człowieka jako bliźniego jest nietraktowanie go jak Boga.
Próby zrównywania rzeczy nierównych uwłaczają rzeczom wyższym i zakłamują rzeczy niższe, próby zacierania granic między zjawiskami różnymi pod względem jakości zamykają wszystkie zjawiska w granicach nijakości, a próby likwidacji nieodłącznych podziałów nieodłącznie likwidują próbujących w ten sposób dzielić.
Próby zrównywania rzeczy nierównych uwłaczają rzeczom wyższym i zakłamują rzeczy niższe, próby zacierania granic między zjawiskami różnymi pod względem jakości zamykają wszystkie zjawiska w granicach nijakości, a próby likwidacji nieodłącznych podziałów nieodłącznie likwidują próbujących w ten sposób dzielić.
Monday, October 14, 2024
"Róbta, co chceta", czyli najbardziej niebezpieczna i niszczycielska formuła samozniewolenia
Najmarniejsze perspektywy dla wolności roztaczają się w świecie, w którym powszechną aprobatą cieszy się maksyma głosząca nie "rób, co ci każą", tylko "róbta, co chceta".
Tą pierwszą da się bowiem pogodzić z dobrowolnie podjętą dyscypliną i zdobywaniem doświadczenia w obrębie swobodnie uznanych hierarchii, co może służyć coraz mądrzejszemu ukierunkowywaniu swojej wolności i podnoszeniu skuteczności wynikających z niej działań. Tymczasem ta druga naraża jedynie wolność na ośmieszenie, utożsamiając ją w najlepszym razie z frywolnością nie dbającą o swoje konsekwencje, a w najgorszym razie z samobójczym buntem wobec natury rzeczywistości.
Innymi słowy, nawet pod presją spartańskiego rygoru można zachować swobodę woli, ale na gruncie "emancypacyjnej dezynwoltury" można się wyłącznie zniewolić najbardziej krępującym łańcuchem: przekonaniem o własnej wszechmocy.
Tą pierwszą da się bowiem pogodzić z dobrowolnie podjętą dyscypliną i zdobywaniem doświadczenia w obrębie swobodnie uznanych hierarchii, co może służyć coraz mądrzejszemu ukierunkowywaniu swojej wolności i podnoszeniu skuteczności wynikających z niej działań. Tymczasem ta druga naraża jedynie wolność na ośmieszenie, utożsamiając ją w najlepszym razie z frywolnością nie dbającą o swoje konsekwencje, a w najgorszym razie z samobójczym buntem wobec natury rzeczywistości.
Innymi słowy, nawet pod presją spartańskiego rygoru można zachować swobodę woli, ale na gruncie "emancypacyjnej dezynwoltury" można się wyłącznie zniewolić najbardziej krępującym łańcuchem: przekonaniem o własnej wszechmocy.
Saturday, September 28, 2024
Metoda apofatyczna w świecie atrap i ersatzów
Obecny czas można scharakteryzować na wiele różnych sposobów, ale wydaje się, że jedną z jego najbardziej namacalnych i sugestywnych definicji byłoby określenie go jako ery bezprecedensowego rozkwitu tandety, atrap i ersatzów. W związku z tym trzy najbardziej zasadnicze jakościowe kategorie można dziś opisać z wyjątkowym powodzeniem na drodze apofatycznej, czyli terminologicznie negatywnej.
Prawdę można by dziś zatem określić jako to wszystko, czego absolutnie nie pozna się wskutek biernej konsumpcji głównonurtowych mediów i "oficjalnych narracji" (a także ich topornie sensacjonalistycznych przeciwieństw), dobro jako to wszystko, na co konsekwentnie znieczula człowieka bezmyślne nasiąkanie pseudomoralistycznymi sloganami globalnego kompleksu polityczno-korporacyjno-fundacyjnego (a także ich otwarcie nihilistycznymi antytezami), a piękno jako to wszystko, czego zupełnie nie doświadczy się w kontakcie z lukrowanym wyrobnictwem generatywnych algorytmów (a także z silącym się na "autentyzm" ostentacyjnie szpetnym "rękodziełem").
Innymi słowy, wszelkie jakościowe poszukiwania warto zacząć od bazowej konstatacji, że prawda, dobro i piękno są nieobecne wśród tego wszystkiego, co lekkie, łatwe i przyjemne, jak również wśród tego wszystkiego, co na zasadzie taniego kontrastu snobuje się na ciężkie, trudne i cierpiętnicze. I choć tak oczywiście było zawsze, być może zwłaszcza dziś niezbędna jest owa fundamentalna "apofatyczna" świadomość, bez której na drodze do doskonałości nie sposób uczynić we właściwym kierunku nawet pierwszego kroku.
Prawdę można by dziś zatem określić jako to wszystko, czego absolutnie nie pozna się wskutek biernej konsumpcji głównonurtowych mediów i "oficjalnych narracji" (a także ich topornie sensacjonalistycznych przeciwieństw), dobro jako to wszystko, na co konsekwentnie znieczula człowieka bezmyślne nasiąkanie pseudomoralistycznymi sloganami globalnego kompleksu polityczno-korporacyjno-fundacyjnego (a także ich otwarcie nihilistycznymi antytezami), a piękno jako to wszystko, czego zupełnie nie doświadczy się w kontakcie z lukrowanym wyrobnictwem generatywnych algorytmów (a także z silącym się na "autentyzm" ostentacyjnie szpetnym "rękodziełem").
Innymi słowy, wszelkie jakościowe poszukiwania warto zacząć od bazowej konstatacji, że prawda, dobro i piękno są nieobecne wśród tego wszystkiego, co lekkie, łatwe i przyjemne, jak również wśród tego wszystkiego, co na zasadzie taniego kontrastu snobuje się na ciężkie, trudne i cierpiętnicze. I choć tak oczywiście było zawsze, być może zwłaszcza dziś niezbędna jest owa fundamentalna "apofatyczna" świadomość, bez której na drodze do doskonałości nie sposób uczynić we właściwym kierunku nawet pierwszego kroku.
Monday, September 9, 2024
Wszechobecna tandeta jako najlepsze źródło odporności na wszelkie pseudomesjańskie miraże
Najbardziej optymistyczną rzeczą, jaką można powiedzieć o wszechobecnej tandecie i jałowiźnie dzisiejszej epoki, jest to, że daje ona człowiekowi bezprecedensową szansę definitywnego uświadomienia sobie, że zbawienia nie może on oczekiwać ani od polityki, ani od technologii, ani od bogactwa, ani od narodu, ani od natury, ani od sztuki, ani od „wolnej miłości”, ani od substancji psychoaktywnych, ani od żadnych innych pseudomesjańskich miraży, które potrafiły porywać tłumy w czasach minionych. Podobna świadomość jest zaś kluczowym przewodnikiem umożliwiającym ominięcie niezliczonych ślepych zaułków, a tym samym rozmyślny wybór tej jedynej drogi, która nie kończy się żadnym z nich.
Tuesday, August 27, 2024
Trzy "wielkie fikcje" tzw. rozwiniętego świata
Nawiązując do niedościgłej definicji Frederica Bastiata, można rzec, że praktycznie cały tzw. rozwinięty świat jest obecnie podporządkowany trzem zazębiającym i uzupełniającym się "wielkim fikcjom": tzw. demokracji przedstawicielskiej, czyli wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje rządzić innymi, tzw. państwu opiekuńczemu, czyli wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć cudzym kosztem oraz agendzie tzw. różnorodności i inkluzywności, czyli wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje wmuszać w innych akceptację dla swoich narcystycznych fanaberii.
Nie powinno zatem zaskakiwać, że tzw. sfera publiczna w "rozwiniętym świecie" jest w coraz większym stopniu bezustannym spektaklem politycznego awanturnictwa, gospodarczego pasożytnictwa i infantylnej roszczeniowości. Nie powinno też dziwić, że jedynym sposobem ucywilizowania tejże sfery jest w podobnych warunkach konsekwentne przekłuwanie balonów owych fikcji: tzn. podkreślanie przy każdej okazji, że tam, gdzie każdy próbuje rządzić innymi, wszyscy są rządzeni przez najgorszych z najgorszych, tam, gdzie każdy próbuje żyć cudzym kosztem, ostatecznie nikt nie jest w stanie żyć niczyim kosztem, a tam, gdzie każdy próbuje wmuszać w innych akceptację dla swoich narcystycznych fanaberii, nikt nie będzie akceptował nawet uczciwych potrzeb.
Z wszystkimi tymi fikcjami rozprawi się bowiem prędzej czy później rzeczywistość - zaś im szybciej i bardziej świadomie spuści się z nich powietrze, tym rzeczona rozprawa będzie mniej bolesna. Lepiej wszakże choćby w ostatnim momencie rozebrać wieżę Babel - nawet kosztem ogromnego wysiłku - niż skończyć pod jej gruzami.
Nie powinno zatem zaskakiwać, że tzw. sfera publiczna w "rozwiniętym świecie" jest w coraz większym stopniu bezustannym spektaklem politycznego awanturnictwa, gospodarczego pasożytnictwa i infantylnej roszczeniowości. Nie powinno też dziwić, że jedynym sposobem ucywilizowania tejże sfery jest w podobnych warunkach konsekwentne przekłuwanie balonów owych fikcji: tzn. podkreślanie przy każdej okazji, że tam, gdzie każdy próbuje rządzić innymi, wszyscy są rządzeni przez najgorszych z najgorszych, tam, gdzie każdy próbuje żyć cudzym kosztem, ostatecznie nikt nie jest w stanie żyć niczyim kosztem, a tam, gdzie każdy próbuje wmuszać w innych akceptację dla swoich narcystycznych fanaberii, nikt nie będzie akceptował nawet uczciwych potrzeb.
Z wszystkimi tymi fikcjami rozprawi się bowiem prędzej czy później rzeczywistość - zaś im szybciej i bardziej świadomie spuści się z nich powietrze, tym rzeczona rozprawa będzie mniej bolesna. Lepiej wszakże choćby w ostatnim momencie rozebrać wieżę Babel - nawet kosztem ogromnego wysiłku - niż skończyć pod jej gruzami.
Sunday, August 18, 2024
"Sztuczna inteligencja" jako forpoczta naturalnej głupoty, czyli zapętlanie się generatywnych botów
Zdaniem niektórych tzw. sztuczna inteligencja, która funkcjonuje w oparciu o pochłanianie ogromnych ilości danych, w pewnym momencie ulegnie „zapętleniu”, tzn. zacznie w coraz większym stopniu pochłaniać dane wygenerowane przez samą siebie. Biorąc zaś pod uwagę, że - zgodnie z zasadą „masa ciągnie w dół” - zdecydowana większość owych danych reprezentuje niski poziom intelektualny, tak samo jak ich twórcy, „zapętlenie” się generatywnych botów będzie prowadziło do dalszego i coraz szybszego obniżania się tegoż poziomu.
Innymi słowy, w świetle powyższych założeń kulminacyjnym osiągnięciem generatywnej „sztucznej inteligencji” będzie krystalicznie przejrzysty destylat naturalnej głupoty. Będzie to tym samym najbardziej spektakularna ilustracja reguły „śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu” (albo, szerzej rzecz ujmując, reguły „jaki pan, taki kram”). Perspektywa ta powinna zasadniczo schłodzić więc entuzjazm tych wszystkich, którzy mają wciąż jakiekolwiek złudzenia co do utożsamiania inteligencji z zakresem mocy obliczeniowej.
Schłodziwszy go zaś, powinna go następnie przekształcić w dojmującą świadomość, że najpilniejsza robota jest dziś do wykonania na płaszczyźnie jakości danych wejściowych, gdzie absolutnie nikt ani nic nie może człowieka wyręczyć ani go zastąpić.
Innymi słowy, w świetle powyższych założeń kulminacyjnym osiągnięciem generatywnej „sztucznej inteligencji” będzie krystalicznie przejrzysty destylat naturalnej głupoty. Będzie to tym samym najbardziej spektakularna ilustracja reguły „śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu” (albo, szerzej rzecz ujmując, reguły „jaki pan, taki kram”). Perspektywa ta powinna zasadniczo schłodzić więc entuzjazm tych wszystkich, którzy mają wciąż jakiekolwiek złudzenia co do utożsamiania inteligencji z zakresem mocy obliczeniowej.
Schłodziwszy go zaś, powinna go następnie przekształcić w dojmującą świadomość, że najpilniejsza robota jest dziś do wykonania na płaszczyźnie jakości danych wejściowych, gdzie absolutnie nikt ani nic nie może człowieka wyręczyć ani go zastąpić.
Friday, August 16, 2024
O zabrnięciu na pustkowie a byciu pustkowiem
Największym osiągnięciem psychomanipulacyjnym nie jest przekonujące przedstawienie fałszu, zła i brzydoty jako prawdy, dobra i piękna, tylko przekonujące przedstawienie miałkości, nijakości i tandety jako rzeczy wartych uwagi, podziwu i zachwytu. To pierwsze bowiem eksploatuje zgubną chęć człowieka do stanowienia o naturze bytu, a więc wciąż kieruje jego myśli i czyny ku sprawom wielkiego formatu, podczas gdy to drugie eksploatuje jego jeszcze bardziej zgubną skłonność do zadowalania się nicością, a więc odbiera jego myślom wszelki kierunek, prowadząc do ich uwiądu.
Innymi słowy, celem tego pierwszego jest sprowadzenie człowieka na pustkowie, z którego zawsze można powrócić, podczas gdy celem tego drugiego jest uczynienie człowieka pustkowiem, którego nic już nie może napełnić.
Innymi słowy, celem tego pierwszego jest sprowadzenie człowieka na pustkowie, z którego zawsze można powrócić, podczas gdy celem tego drugiego jest uczynienie człowieka pustkowiem, którego nic już nie może napełnić.
Thursday, August 1, 2024
Nadejście złotego okresu dla głosicieli oczywistości
Wydaje się, że nastał czas, w którym "tak, tak" i "nie, nie" brzmi z wyjątkową mocą i wyrazistością. Innymi słowy, głoszenie "oczywistych oczywistości" nigdy wcześniej nie wzbudzało podobnego zainteresowania, przyjmującego formę zarówno wdzięcznych pochwał, jak i histerycznych połajanek.
Człowiek umiera, a zwierzę zdycha. ZUS to wielka piramida finansowa. "Imagine" to podstępnie lukrowany manifest komunistyczny. "Damscy bokserzy" nie mają czego szukać w damskim boksie. Czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że podobne stwierdzenia będą kiedykolwiek zarzewiem burzliwych kontrowersji bądź powodem dystansowania się od wypowiadających je osób, względnie ogłaszania ich niezłomnymi prawdomówcami? Może domyślał się tego jedynie św. Antoni Pustelnik, gdyż opisywana tu sytuacja jako żywo odpowiada treści przypisywanego mu proroctwa.
Tak czy inaczej, trzeba dziś wyjątkowo niewiele, by uchodzić za osobę twardo stąpającą po ziemi. W związku z tym należy życzyć wszystkim, aby, wykorzystując niepowtarzalną okazję, dołączyli do głosicieli oczywistości, nim rzeczywistość bardzo boleśnie upomni się o siebie. Bycie wśród nich będzie się bowiem wtedy wiązało z łatwo osiągalną zasługą, zaś nie bycie wśród nich - wyłącznie z trudną do zniesienia nauczką. To zaś, co z tych dwóch opcji jest lepsze, wydaje się kwestią jeszcze oczywistszą, niż te przywołane wcześniej.
Człowiek umiera, a zwierzę zdycha. ZUS to wielka piramida finansowa. "Imagine" to podstępnie lukrowany manifest komunistyczny. "Damscy bokserzy" nie mają czego szukać w damskim boksie. Czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że podobne stwierdzenia będą kiedykolwiek zarzewiem burzliwych kontrowersji bądź powodem dystansowania się od wypowiadających je osób, względnie ogłaszania ich niezłomnymi prawdomówcami? Może domyślał się tego jedynie św. Antoni Pustelnik, gdyż opisywana tu sytuacja jako żywo odpowiada treści przypisywanego mu proroctwa.
Tak czy inaczej, trzeba dziś wyjątkowo niewiele, by uchodzić za osobę twardo stąpającą po ziemi. W związku z tym należy życzyć wszystkim, aby, wykorzystując niepowtarzalną okazję, dołączyli do głosicieli oczywistości, nim rzeczywistość bardzo boleśnie upomni się o siebie. Bycie wśród nich będzie się bowiem wtedy wiązało z łatwo osiągalną zasługą, zaś nie bycie wśród nich - wyłącznie z trudną do zniesienia nauczką. To zaś, co z tych dwóch opcji jest lepsze, wydaje się kwestią jeszcze oczywistszą, niż te przywołane wcześniej.
Wednesday, July 31, 2024
Bluźnierstwo jako panaceum na duchową ślepotę
Można odnieść wrażenie, że wiadoma profanacyjna hucpa przelała przysłowiową czarę goryczy, sprawiając, że zaskakująco duża część globalnego społeczeństwa wydobyła się ze stanu obezwładniającej duchowej ślepoty, w jaki starannie wprowadzano ludzkość na przestrzeni co najmniej ostatnich kilkudziesięciu lat.
Ściślej rzecz ujmując, tym razem ostentacyjny gaslighting uprawiany przez tysiące medialnych propagandzistów i dziesiątki tysięcy "pożytecznych idiotów" zdaje się nie działać na większość poddawanych mu osób, co jest bardzo pokrzepiającym zjawiskiem. Warto więc dobitnie podkreślić przy tej okazji, że podobny gaslighting poprzedzany jawnymi prowokacjami jest jedną z ulubionych rozrywek doszczętnie zepsutych pseudoelit tego świata służących "synowi jutrzenki".
Schemat jest zawsze taki sam: najpierw zuchwałe szyderstwo przed kamerami, a potem zalew protekcjonalnych tyrad wymyślających osobom świadomym tego, co widzą, od "szalonych teoretyków spiskowych", "paranoików z oblężonej twierdzy" czy w najlepszym razie od "obrażalskich sztywniaków". Nie, na otwarciu tegorocznych igrzysk olimpijskich nie pojawiła się żadna bluźniercza parodia "Ostatniej wieczerzy", tylko nawiązanie do nikomu nieznanego obrazu bachanaliów. Nie, wyjący potępieniec przebrany za kozła i otoczony kłaniającymi mu się postaciami w rytualnych szatach, który zainaugurował otwarcie tunelu Gotarda, to nie oczywisty element satanistycznej ceremonii, tylko nawiązanie do lokalnego góralskiego folkloru. Nie, wielki metalowy byk z płonącymi oczami i wieżą Babel w tle otoczony postaciami wznoszącymi ku niemu w ofiarnym geście świecące kryształy, który pojawił się na otwarciu "Igrzysk Wspólnoty Narodów" w Birmingham, to nie hołd składany Baalowi czy Molochowi, tylko nawiązanie do przestrzeni handlowej w Birmingham nazywającej się "The Bull Ring". I tak dalej, i tak dalej - mniej lub bardziej spektakularne przykłady można by tu mnożyć w nieskończoność.
Jak mówi Pismo: "A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii chwały Chrystusa, który jest obrazem Boga". I o ile ostatnimi czasy "bóg tego świata" rzeczywiście zaślepiał umysły ludzkie bezprecedensowo skutecznie, a jego sługusy panoszyły się w świecie bezprecedensowo zuchwale, wydaje się, że przekroczona została w końcu jakaś kluczowa granica, w wyniku czego ci wszyscy, którzy zostali wychowani w duchu choćby elementarnego szacunku wobec Ewangelii, zostali raptownie olśnieni jej blaskiem, przejrzeli na oczy i postanowili zacząć robić porządek z tym, co zobaczyli.
Oby ta raptownie odzyskana duchowa trzeźwość pozostała już do samego końca udziałem znacznej części ludzkości i oby szła w parze z gorliwością umożliwiającą czynienie z niej jak najlepszego użytku: tego pozostaje życzyć zarówno wszystkim świeżo olśnionym, jak i wszystkim tym, którzy - na zasadzie efektu kuli śnieżnej - pójdą dopiero w ich ślady. Lepiej późno, niż wcale - wszakże każdy syn marnotrawny ma szansę powrotu aż do ostatniego tchu.
Ściślej rzecz ujmując, tym razem ostentacyjny gaslighting uprawiany przez tysiące medialnych propagandzistów i dziesiątki tysięcy "pożytecznych idiotów" zdaje się nie działać na większość poddawanych mu osób, co jest bardzo pokrzepiającym zjawiskiem. Warto więc dobitnie podkreślić przy tej okazji, że podobny gaslighting poprzedzany jawnymi prowokacjami jest jedną z ulubionych rozrywek doszczętnie zepsutych pseudoelit tego świata służących "synowi jutrzenki".
Schemat jest zawsze taki sam: najpierw zuchwałe szyderstwo przed kamerami, a potem zalew protekcjonalnych tyrad wymyślających osobom świadomym tego, co widzą, od "szalonych teoretyków spiskowych", "paranoików z oblężonej twierdzy" czy w najlepszym razie od "obrażalskich sztywniaków". Nie, na otwarciu tegorocznych igrzysk olimpijskich nie pojawiła się żadna bluźniercza parodia "Ostatniej wieczerzy", tylko nawiązanie do nikomu nieznanego obrazu bachanaliów. Nie, wyjący potępieniec przebrany za kozła i otoczony kłaniającymi mu się postaciami w rytualnych szatach, który zainaugurował otwarcie tunelu Gotarda, to nie oczywisty element satanistycznej ceremonii, tylko nawiązanie do lokalnego góralskiego folkloru. Nie, wielki metalowy byk z płonącymi oczami i wieżą Babel w tle otoczony postaciami wznoszącymi ku niemu w ofiarnym geście świecące kryształy, który pojawił się na otwarciu "Igrzysk Wspólnoty Narodów" w Birmingham, to nie hołd składany Baalowi czy Molochowi, tylko nawiązanie do przestrzeni handlowej w Birmingham nazywającej się "The Bull Ring". I tak dalej, i tak dalej - mniej lub bardziej spektakularne przykłady można by tu mnożyć w nieskończoność.
Jak mówi Pismo: "A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii chwały Chrystusa, który jest obrazem Boga". I o ile ostatnimi czasy "bóg tego świata" rzeczywiście zaślepiał umysły ludzkie bezprecedensowo skutecznie, a jego sługusy panoszyły się w świecie bezprecedensowo zuchwale, wydaje się, że przekroczona została w końcu jakaś kluczowa granica, w wyniku czego ci wszyscy, którzy zostali wychowani w duchu choćby elementarnego szacunku wobec Ewangelii, zostali raptownie olśnieni jej blaskiem, przejrzeli na oczy i postanowili zacząć robić porządek z tym, co zobaczyli.
Oby ta raptownie odzyskana duchowa trzeźwość pozostała już do samego końca udziałem znacznej części ludzkości i oby szła w parze z gorliwością umożliwiającą czynienie z niej jak najlepszego użytku: tego pozostaje życzyć zarówno wszystkim świeżo olśnionym, jak i wszystkim tym, którzy - na zasadzie efektu kuli śnieżnej - pójdą dopiero w ich ślady. Lepiej późno, niż wcale - wszakże każdy syn marnotrawny ma szansę powrotu aż do ostatniego tchu.
Labels:
duchowość,
ewangelia,
gaslighting,
profanacja,
religia,
świadomość
Tuesday, July 30, 2024
Akcje profanacyjne w służbie "porządku z chaosu"
Im częstsze i bardziej ostentacyjne będą zjawiska takie jak wiadome nawiązanie do "Ostatniej wieczerzy", tym szybciej szerokie rzesze ludzkie nie tylko uodpornią się na propagandę "różnorodności, inkluzywności, tolerancji i niedyskryminacji", ale też tym bardziej ochoczo odpowiedzą na nią czymś diametralnie przeciwnym. I pewnie taki jest właśnie cel tej odgórnie stręczonej i globalnie skoordynowanej operacji: wywołać jak najbardziej destrukcyjny i wszechogarniający chaos w światowej skali poprzez całkowite ośmieszenie i wynaturzenie wszystkich cywilizacyjnych bezpieczników, które powstrzymują jego eksplozję.
Grunt zatem, żeby wtedy, gdy ów chaos wybuchnie już z pełną mocą, w żadnej mierze nie dać się omamić żadnemu pseudomesjańskiemu panaceum, które może być już przygotowane i oczekiwać ze swym "objawieniem" na apogeum społecznej dysfunkcjonalności. Wtedy i tylko wtedy uniknie się bowiem wpływu zarówno jawnej trucizny, jak i pozornego lekarstwa będącego w rzeczywistości jej finalną, nieodwracalnie śmiertelną dawką. Tym samym przejdzie się kluczową próbę, która wymaga nie genialnej inteligencji czy erudycyjnej wiedzy, tylko konsekwentnej trzeźwości umysłu i sumienia - a więc tego, na co stać każdego człowieka dobrej woli i roztropnego ducha.
Grunt zatem, żeby wtedy, gdy ów chaos wybuchnie już z pełną mocą, w żadnej mierze nie dać się omamić żadnemu pseudomesjańskiemu panaceum, które może być już przygotowane i oczekiwać ze swym "objawieniem" na apogeum społecznej dysfunkcjonalności. Wtedy i tylko wtedy uniknie się bowiem wpływu zarówno jawnej trucizny, jak i pozornego lekarstwa będącego w rzeczywistości jej finalną, nieodwracalnie śmiertelną dawką. Tym samym przejdzie się kluczową próbę, która wymaga nie genialnej inteligencji czy erudycyjnej wiedzy, tylko konsekwentnej trzeźwości umysłu i sumienia - a więc tego, na co stać każdego człowieka dobrej woli i roztropnego ducha.
Monday, July 29, 2024
Prowokacja i późniejsze odwracanie kota ogonem, czyli najstarsze i najzuchwalsze matactwo świata
Do promotorów degeneracyjnego wandalizmu można by mieć choć mikroskopijne minimum szacunku, gdyby umieli się oni zdobyć przynajmniej na elementarną uczciwość i otwarcie przyznać, że czerpią perwersyjną satysfakcję z wyszydzania wszystkiego, co prawdziwe, dobre, piękne, godne i szlachetne. Niemniej, jako nieodrodne sługi "ojca kłamstwa", nie potrafią oni nawet tego, idąc zawsze bez końca w zaparte i opowiadając nieustannie bezwstydne głodne kawałki o "niezrozumieniu przekazu", "drugim dnie", "artystycznej wieloznaczności", "twórczej kontestacji" czy "postmodernistycznej zabawie konwencją". To samo tyczy się chmary medialnych gadających głów gotowych do powtarzania podobnych bałamuctw, działając w myśl sentencji "mundus vult decipi, ergo decipiatur".
Nie powinno to w najmniejszym stopniu zaskakiwać, gdyż jest to stałe modus operandi tego, od którego cała rzecz się zaczęła: on też jednoznaczne przestąpienie wyraźnego zakazu przedstawiał pokrętnie jako "otwarcie oczu", "zdobycie wiedzy o dobru i złu" itd. Potem zaś, w kontekście kolejnych odsłon tego pierwotnego buntu, plótł na przestrzeni wieków ustami swoich pacynek o "odwadze bycia mądrym", "stawaniu się nadczłowiekiem", "grabieniu zagrabionego", "uprawianiu wolnej miłości" czy "przekraczaniu binarnych podziałów". Chuligańska prowokacja połączona z późniejszym odwracaniem kota ogonem jest więc najstarszym i najbardziej zgranym matactwem tego świata - wszyscy ludzie dobrej woli szanujący swój intelekt powinni zatem wiedzieć aż nadto niezawodnie, że pierwszym krokiem na drodze do jego przezwyciężenia jest nigdy nie iść z nim na żadne kompromisy.
Nie powinno to w najmniejszym stopniu zaskakiwać, gdyż jest to stałe modus operandi tego, od którego cała rzecz się zaczęła: on też jednoznaczne przestąpienie wyraźnego zakazu przedstawiał pokrętnie jako "otwarcie oczu", "zdobycie wiedzy o dobru i złu" itd. Potem zaś, w kontekście kolejnych odsłon tego pierwotnego buntu, plótł na przestrzeni wieków ustami swoich pacynek o "odwadze bycia mądrym", "stawaniu się nadczłowiekiem", "grabieniu zagrabionego", "uprawianiu wolnej miłości" czy "przekraczaniu binarnych podziałów". Chuligańska prowokacja połączona z późniejszym odwracaniem kota ogonem jest więc najstarszym i najbardziej zgranym matactwem tego świata - wszyscy ludzie dobrej woli szanujący swój intelekt powinni zatem wiedzieć aż nadto niezawodnie, że pierwszym krokiem na drodze do jego przezwyciężenia jest nigdy nie iść z nim na żadne kompromisy.
Sunday, July 28, 2024
"Ostatnia wieczerza" a obłuda dewiacyjnych hucp
Uprasza się, ażeby nie dawać wodzić się za nos dewiacyjnym propagandzistom. Otóż parcianym alibi "olimpijskich" profanatorów "Ostatniej wieczerzy" jest sugestia, jakoby wystawiona przez nich heca nawiązywała nie do dzieła da Vinciego, tylko do obrazu "Uczta bogów" autorstwa niejakiego Jana van Bijlerta. Jest to podręcznikowy przykład jednej z najbardziej prymitywnych sztuczek psychomanipulacyjnych, jaką jest tzw. gaslighting, u nas znany szerzej jako opluwanie nazywane padającym deszczem.
Jest wszakże rzeczą oczywistą, że wiadoma scena wzbudziła u niemal wszystkich widzów zupełnie naturalne skojarzenie z "Ostatnią wieczerzą", dziełem obecnym w wizualnej pamięci prawie każdego człowieka. Tymczasem niemal nikomu nic nie mówiło do niedawna nazwisko van Bijlert, należące do mało znanego caravaggionisty z Utrechtu. Poza tym nawet przyjrzenie się obrazowi tego ostatniego pozwala stwierdzić, że przedstawione na nim postacie charakteryzuje stonowana godność barokowych wyobrażeń mitologii antycznej, a nie dewiacyjna groteska z akcentami "dzieciolubnymi".
Innymi słowy, zamiar inkryminowanej hucpy był jednoznacznie profanacyjny i nie należy dawać najmniejszego posłuchu kleconym ex post próbom odwracania kota ogonem i wmawiania, że wcale tak nie było. Należy za to wykorzystać ten incydent jako okazję do poddania bezpardonowemu ostracyzmowi wszelkich otumaniających igrzysk organizowanych pod patronatem "władz i zwierzchności" tego świata, które nie kryją się już w najmniejszym stopniu ze swoją agendą spod ciemnej gwiazdy. Absolutnie nic się wskutek tego nie straci, za to umocni się w sobie trzeźwość i czujność niezbędną do zachowywania duchowego rozeznania, które jest dziś szczególnie potrzebne dla trwania w wewnętrznej wolności i osobistej godności.
Jest wszakże rzeczą oczywistą, że wiadoma scena wzbudziła u niemal wszystkich widzów zupełnie naturalne skojarzenie z "Ostatnią wieczerzą", dziełem obecnym w wizualnej pamięci prawie każdego człowieka. Tymczasem niemal nikomu nic nie mówiło do niedawna nazwisko van Bijlert, należące do mało znanego caravaggionisty z Utrechtu. Poza tym nawet przyjrzenie się obrazowi tego ostatniego pozwala stwierdzić, że przedstawione na nim postacie charakteryzuje stonowana godność barokowych wyobrażeń mitologii antycznej, a nie dewiacyjna groteska z akcentami "dzieciolubnymi".
Innymi słowy, zamiar inkryminowanej hucpy był jednoznacznie profanacyjny i nie należy dawać najmniejszego posłuchu kleconym ex post próbom odwracania kota ogonem i wmawiania, że wcale tak nie było. Należy za to wykorzystać ten incydent jako okazję do poddania bezpardonowemu ostracyzmowi wszelkich otumaniających igrzysk organizowanych pod patronatem "władz i zwierzchności" tego świata, które nie kryją się już w najmniejszym stopniu ze swoją agendą spod ciemnej gwiazdy. Absolutnie nic się wskutek tego nie straci, za to umocni się w sobie trzeźwość i czujność niezbędną do zachowywania duchowego rozeznania, które jest dziś szczególnie potrzebne dla trwania w wewnętrznej wolności i osobistej godności.
Saturday, July 27, 2024
"Imagine" to coś gorszego niż "wizja komunizmu"
"Imagine" to coś znacznie gorszego niż "wizja komunizmu". Jest tak dlatego, gdyż komunizm kojarzy się większości z marksizmem-leninizmem oraz jego faktycznymi wdrożeniami, czyli "jedynie" z gospodarką permanentnych niedoborów połączoną z regularnymi politycznymi represjami.
Tymczasem "marksizm-lennonizm" przedstawiony w "Imagine" to wizja człowieka kompletnie upodlonego nie tylko w wymiarze gospodarczym i politycznym, ale również w wymiarze tożsamościowym, duchowym i ogólno-egzystencjalnym: jest to opis zbiorowiska ludzkich karykatur pogrążonych na wieczność w otępiałym, samozadowolonym nihilizmie. Innymi słowy, jest to wizja najbliższa temu, co można nazwać "piekłem na ziemi".
Nic dziwnego zatem, że jest to dyżurny hymn tych wszystkich, którzy marzą o stworzeniu podobnego piekła. I choć jest to plan jeszcze bardziej niewykonalny w swym wielopiętrowym logicznym absurdzie, niż plan budowy "klasycznego" komunizmu, wszystkich jego domorosłych wdrożycieli należy tym szybciej pozbawić wszelkiej siły sprawczej, aby uniemożliwić im dzieło zniszczenia znacznie bardziej gruntowne niż to, jakiego dokonali ich ideowi protoplaści. Nie tylko wyobraźmy sobie więc, że widmo marksizmu-lennonizmu nie krąży nad światem, ale zadbajmy o to, żeby je ze świata jak najprędzej raz na zawsze wyegzorcyzmować.
Tymczasem "marksizm-lennonizm" przedstawiony w "Imagine" to wizja człowieka kompletnie upodlonego nie tylko w wymiarze gospodarczym i politycznym, ale również w wymiarze tożsamościowym, duchowym i ogólno-egzystencjalnym: jest to opis zbiorowiska ludzkich karykatur pogrążonych na wieczność w otępiałym, samozadowolonym nihilizmie. Innymi słowy, jest to wizja najbliższa temu, co można nazwać "piekłem na ziemi".
Nic dziwnego zatem, że jest to dyżurny hymn tych wszystkich, którzy marzą o stworzeniu podobnego piekła. I choć jest to plan jeszcze bardziej niewykonalny w swym wielopiętrowym logicznym absurdzie, niż plan budowy "klasycznego" komunizmu, wszystkich jego domorosłych wdrożycieli należy tym szybciej pozbawić wszelkiej siły sprawczej, aby uniemożliwić im dzieło zniszczenia znacznie bardziej gruntowne niż to, jakiego dokonali ich ideowi protoplaści. Nie tylko wyobraźmy sobie więc, że widmo marksizmu-lennonizmu nie krąży nad światem, ale zadbajmy o to, żeby je ze świata jak najprędzej raz na zawsze wyegzorcyzmować.
Monday, July 22, 2024
Infantylizm jako poniżający i antyludzki eskapizm
Niezrównany degradacyjny potencjał wszechobecnego infantylizmu wynika z tego, że nie jest on po prostu czysto emocjonalnym stosunkiem do rzeczywistości. Klasyczni romantycy też byli w swoim nastawieniu do świata czysto emocjonalni, ale ich emocjonalność była głęboka, refleksyjna i świadomie wyobcowana - tzn. opierała się ona na gruntownym i dotkliwym rozumieniu unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie.
Tymczasem infantylizm jest emocjonalnością miałką, histeryczną i roszczeniową, dostarczającą nieograniczonej liczby pretekstów do uciekania od unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie wraz z jej wyjątkowymi perspektywami, powinnościami i zobowiązaniami. Co więcej, każdy taki akt eskapizmu obliczony jest na wzbudzenie w uciekinierze taniego samozadowolenia związanego z przekonaniem, że dokonuje on nie swojej własnej dewaluacji, tylko dowartościowania "zmarginalizowanych" elementów rzeczywistości.
I tak, przykładowo, infantylizm zezwierzęca człowieka uczłowieczając zwierzęta, uprzedmiotawia człowieka upodmiotowiając Ziemię i ogłupia człowieka intelektualizując maszyny, a zatem poniża człowieka wywyższając wszystko, co nieludzkie, dając mu jednocześnie w tym poniżeniu ckliwą, quasi-dekadencką satysfakcję. Zasadniczym błędem jest w związku z tym przeświadczenie, że zdziecinnienie - nawet najbardziej masowe i programowe - jest z definicji czymś pociesznie niewinnym i w gruncie rzeczy nieszkodliwym. Jest wręcz przeciwnie, bo opiera się ono na ubieraniu szkodzenia samemu sobie w kostium pociesznej niewinności, a tym samym na definicyjnym zaimpregnowaniu się na możliwość dostrzeżenia w swojej postawie jakiegokolwiek problemu.
Podsumowując, nieodpowiedzialnego trajkotania o "psich mamach", "kocich tatach", "przyjaznych robotach" czy "zbrodniach przeciw przyrodzie" nie należy puszczać płazem, zgodnie ze starą zasadą, że psucie świata jest ściśle uwarunkowane psuciem opisującego go języka. Tylko wtedy bowiem świat może być w dobrym stanie, gdy jego najważniejszy mieszkaniec będzie zdawał sobie w pełni sprawę z wagi swojej pozycji, dzięki czemu będzie w stanie uczynić z niej jak najlepszy pożytek.
Tymczasem infantylizm jest emocjonalnością miałką, histeryczną i roszczeniową, dostarczającą nieograniczonej liczby pretekstów do uciekania od unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie wraz z jej wyjątkowymi perspektywami, powinnościami i zobowiązaniami. Co więcej, każdy taki akt eskapizmu obliczony jest na wzbudzenie w uciekinierze taniego samozadowolenia związanego z przekonaniem, że dokonuje on nie swojej własnej dewaluacji, tylko dowartościowania "zmarginalizowanych" elementów rzeczywistości.
I tak, przykładowo, infantylizm zezwierzęca człowieka uczłowieczając zwierzęta, uprzedmiotawia człowieka upodmiotowiając Ziemię i ogłupia człowieka intelektualizując maszyny, a zatem poniża człowieka wywyższając wszystko, co nieludzkie, dając mu jednocześnie w tym poniżeniu ckliwą, quasi-dekadencką satysfakcję. Zasadniczym błędem jest w związku z tym przeświadczenie, że zdziecinnienie - nawet najbardziej masowe i programowe - jest z definicji czymś pociesznie niewinnym i w gruncie rzeczy nieszkodliwym. Jest wręcz przeciwnie, bo opiera się ono na ubieraniu szkodzenia samemu sobie w kostium pociesznej niewinności, a tym samym na definicyjnym zaimpregnowaniu się na możliwość dostrzeżenia w swojej postawie jakiegokolwiek problemu.
Podsumowując, nieodpowiedzialnego trajkotania o "psich mamach", "kocich tatach", "przyjaznych robotach" czy "zbrodniach przeciw przyrodzie" nie należy puszczać płazem, zgodnie ze starą zasadą, że psucie świata jest ściśle uwarunkowane psuciem opisującego go języka. Tylko wtedy bowiem świat może być w dobrym stanie, gdy jego najważniejszy mieszkaniec będzie zdawał sobie w pełni sprawę z wagi swojej pozycji, dzięki czemu będzie w stanie uczynić z niej jak najlepszy pożytek.
Labels:
człowieczeństwo,
eskapizm,
infantylizm,
język,
zwierzęta
Thursday, July 18, 2024
Gdy psucie świata kończy się na psuciu języka
Powszechnie znane porzekadło głosi, że psucie świata zaczyna się od psucia języka. W czasach marnego wyczulenia na słowo bywa też jednak tak, że psucie świata nie zaczyna, a kończy się na psuciu języka: tzn. zakres dokonanego zepsucia staje się oczywisty dla szerszych warstw społecznych dopiero wtedy, gdy język zaczyna ulegać fundamentalnej dysfunkcjonalizacji. Wówczas, co znamienne, najbardziej spektakularnymi obnażycielami tego stanu rzeczy mogą się okazać nie pryncypialni myśliciele, moraliści, społecznicy czy duchowni, tylko zawodowo rzetelni językoznawcy - i to w dodatku tacy, którzy na co dzień czują się pełnoprawnymi członkami "głównego nurtu".
Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.
Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.
Wednesday, July 17, 2024
O boczeniu się na zdychanie zwierząt, czyli ślepy zaułek infantylistycznej nierzeczywistości
Wszystkie języki naturalne, jako łady spontaniczne, zawierają w sobie zbiorową, wielowiekową mądrość, która umożliwia sprawną i wielopłaszczyznową komunikację przede wszystkim dlatego, że odzwierciedla ona obiektywną naturę rzeczywistości i zawartych w niej zasadniczych kategorialnych rozróżnień. Stąd każda rewolucja - chcąc odebrać człowiekowi dostęp do tej mądrości - musi posiłkować się sztuczną i nachalnie stręczoną nowomową.
Jednym z wyżej wspomnianych i absolutnie kluczowych rozróżnień, jakie jest obecne w wielu językach naturalnych, jest podział na świat ludzki i świat zwierzęcy, czyli z jednej strony na świat rozumu, sumienia i woli, a z drugiej strony na świat instynktu, przywiązania i odruchu. Polszczyzna ma pod tym względem nad wyraz głęboko rozwinięte ontologiczne intuicje: otóż człowiek się nazywa, a zwierzę się wabi, człowiek współżyje, a zwierzę się parzy, człowiek się przymila, a zwierzę się łasi, no i wreszcie człowiek umiera, a zwierzę zdycha.
Do owego kardynalnego podziału nawiązał niedawno popularny językoznawca będący jednym z ostatnich "publicznych intelektualistów" w dobrym tego słowa znaczeniu (czyli kompetentnych specjalistów w swojej dyscyplinie umiejących w sposób rzetelny i przystępny dzielić się swoją wiedzą z szeroką publicznością). O ile jednak wypowiedziane przez niego stwierdzenie było, zdałoby się, oczywiste, a więc nie mówiące nic szczególnego o stanie społeczeństwa, o tyle odzew na nie ze strony znacznej części widzów był bardzo znamienny. Dość wspomnieć, że wśród reakcji negatywnych te stosunkowo stonowane przyjmowały - nawet wśród osób od dawna ceniących publiczną działalność wzmiankowanej postaci - formę przedszkolnych dąsów o treści: "od teraz już tego pana nie lubię" albo "a cóż ten pan może w tym temacie wiedzieć". Reakcji mniej stonowanych nie warto natomiast przytaczać.
Odzew ów stanowi zatem nic innego, jak kolejną z nieskończonej serii ilustracji tego, co jest najbardziej charakterystyczną cechą obecnych tzw. rozwiniętych społeczeństw, o której nigdy nie dość przypominać, bo bez jej zrozumienia nie sposób zrozumieć patowej sytuacji, w jakiej społeczeństwa te się znajdują. Otóż cechą tą jest infantylizm, czyli nie tyle rewolucyjny bunt przeciw obiektywnej naturze rzeczywistości, co postrewolucyjne dąsanie się na to, że rzeczywistość ma jakąkolwiek obiektywną naturę, połączone ze, zdałoby się, immanentną niezdolnością do uzmysłowienia sobie tego faktu.
Innymi słowy, globalne "rozwinięte społeczeństwo", przeorane na przestrzeni ostatnich kilkuset lat całą serią politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych rewolucji, a także bezustannie karmione ich skumulowanymi pozostałościami, po raz pierwszy w historii czuje się nienaturalnie w kontakcie z naturą świata, który zamieszkuje. Jako że jednak natura świata z definicji nie ustąpi przed grymasami jego mieszkańców - zwłaszcza przed grymasami przyjmującymi formę nie wielkich, rewolucyjnych projektów, tylko dziecinnego tupania nóżką - nie sposób dziwić się temu, że w ostatnim czasie człowiekowi coraz bardziej wymyka się z rąk nie tylko zdolność "czynienia sobie ziemi poddaną", ale też umiejętność czynienia sobie poddanym samego siebie, czyli życie w zgodzie z tym, kim się jest, a nie z tym, kim by się być chciało, a kim się być nie może.
Podsumowując, infantylistyczne przekonanie o "nienaturalności natury", które znajduje swój wyraz również w erozji odwiecznych intuicji językowych, można nazwać z pełną odpowiedzialnością ontologicznym ślepym zaułkiem, kulminacją wielu wieków "rewolucyjnego" pędu w jego kierunku. I o ile to, jak szybko można się z niego wycofać i czy w ogóle da się tego dokonać czysto ludzkim wysiłkiem, jest kwestią, którą każdy musi przemyśleć osobiście, o tyle świadomość zastanej sytuacji i jej obiektywnego charakteru powinna jak najszybciej stać się udziałem jak najszerszych mas. Inaczej bowiem stanie się tak, że rzeczywistość upomni się o człowieka znacznie szybciej, niż on upora się ze swą nierzeczywistością - a to jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.
Jednym z wyżej wspomnianych i absolutnie kluczowych rozróżnień, jakie jest obecne w wielu językach naturalnych, jest podział na świat ludzki i świat zwierzęcy, czyli z jednej strony na świat rozumu, sumienia i woli, a z drugiej strony na świat instynktu, przywiązania i odruchu. Polszczyzna ma pod tym względem nad wyraz głęboko rozwinięte ontologiczne intuicje: otóż człowiek się nazywa, a zwierzę się wabi, człowiek współżyje, a zwierzę się parzy, człowiek się przymila, a zwierzę się łasi, no i wreszcie człowiek umiera, a zwierzę zdycha.
Do owego kardynalnego podziału nawiązał niedawno popularny językoznawca będący jednym z ostatnich "publicznych intelektualistów" w dobrym tego słowa znaczeniu (czyli kompetentnych specjalistów w swojej dyscyplinie umiejących w sposób rzetelny i przystępny dzielić się swoją wiedzą z szeroką publicznością). O ile jednak wypowiedziane przez niego stwierdzenie było, zdałoby się, oczywiste, a więc nie mówiące nic szczególnego o stanie społeczeństwa, o tyle odzew na nie ze strony znacznej części widzów był bardzo znamienny. Dość wspomnieć, że wśród reakcji negatywnych te stosunkowo stonowane przyjmowały - nawet wśród osób od dawna ceniących publiczną działalność wzmiankowanej postaci - formę przedszkolnych dąsów o treści: "od teraz już tego pana nie lubię" albo "a cóż ten pan może w tym temacie wiedzieć". Reakcji mniej stonowanych nie warto natomiast przytaczać.
Odzew ów stanowi zatem nic innego, jak kolejną z nieskończonej serii ilustracji tego, co jest najbardziej charakterystyczną cechą obecnych tzw. rozwiniętych społeczeństw, o której nigdy nie dość przypominać, bo bez jej zrozumienia nie sposób zrozumieć patowej sytuacji, w jakiej społeczeństwa te się znajdują. Otóż cechą tą jest infantylizm, czyli nie tyle rewolucyjny bunt przeciw obiektywnej naturze rzeczywistości, co postrewolucyjne dąsanie się na to, że rzeczywistość ma jakąkolwiek obiektywną naturę, połączone ze, zdałoby się, immanentną niezdolnością do uzmysłowienia sobie tego faktu.
Innymi słowy, globalne "rozwinięte społeczeństwo", przeorane na przestrzeni ostatnich kilkuset lat całą serią politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych rewolucji, a także bezustannie karmione ich skumulowanymi pozostałościami, po raz pierwszy w historii czuje się nienaturalnie w kontakcie z naturą świata, który zamieszkuje. Jako że jednak natura świata z definicji nie ustąpi przed grymasami jego mieszkańców - zwłaszcza przed grymasami przyjmującymi formę nie wielkich, rewolucyjnych projektów, tylko dziecinnego tupania nóżką - nie sposób dziwić się temu, że w ostatnim czasie człowiekowi coraz bardziej wymyka się z rąk nie tylko zdolność "czynienia sobie ziemi poddaną", ale też umiejętność czynienia sobie poddanym samego siebie, czyli życie w zgodzie z tym, kim się jest, a nie z tym, kim by się być chciało, a kim się być nie może.
Podsumowując, infantylistyczne przekonanie o "nienaturalności natury", które znajduje swój wyraz również w erozji odwiecznych intuicji językowych, można nazwać z pełną odpowiedzialnością ontologicznym ślepym zaułkiem, kulminacją wielu wieków "rewolucyjnego" pędu w jego kierunku. I o ile to, jak szybko można się z niego wycofać i czy w ogóle da się tego dokonać czysto ludzkim wysiłkiem, jest kwestią, którą każdy musi przemyśleć osobiście, o tyle świadomość zastanej sytuacji i jej obiektywnego charakteru powinna jak najszybciej stać się udziałem jak najszerszych mas. Inaczej bowiem stanie się tak, że rzeczywistość upomni się o człowieka znacznie szybciej, niż on upora się ze swą nierzeczywistością - a to jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.
Labels:
infantylizm,
język,
kultura,
natura,
nierzeczywistość,
ontologia,
śmierć,
zwierzęta
Tuesday, July 16, 2024
Spektakl, zamach, cud, czy wszystko w jednym?
W temacie "spektakl czy nie spektakl" można na chwilę obecną rzec przynajmniej tyle: otóż zaaranżować można z całą pewnością kwestie takie, jak dogodne przystawienie drabiny do jedynego istotnego wzniesienia w okolicy, uporczywe ignorowanie przez rzekomo wysokiej klasy profesjonalistów podejrzanej postaci, na którą zwracali im uwagę zebrani wokół "amatorzy", czy też rażące złamanie protokołu bezpieczeństwa przez snajpera, który zamiast wystrzelić prewencyjnie do ewidentnego zamachowca, wystrzelił dopiero w reakcji na atak tamtego. Trudno natomiast przyjąć, że da się zaaranżować zwrot głowy w ostatniej chwili, postrzelenie "jedynie" ucha i śmierć postronnej osoby.
Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że życzono sobie śmierci oczywistej postaci, ale opatrznościowo zdołała ona ocalić życie - i jest to wniosek niezależny od tego, czy uznaje się ją za "wolny elektron" autentycznie przeszkadzający kryptokratyczemu reżimowi, czy za jego pacynkę, która miała zostać poświęcona dla "większej sprawy". Liczą się w tym kontekście konsekwencje, a te w wypadku śmierci inkryminowanej figury natychmiastowo pogrążyłyby USA w wojnie domowej, pretekst opanowania której mógłby posłużyć reżimowi do podpalenia kolejnych globalnych beczek prochu lub zintensyfikowania konfliktów zbrojnych w tych miejscach, gdzie obecnie już się one toczą. W jakim celu? Otóż nie w celu gospodarczym czy politycznym - bo potencjalna nuklearna anihilacja nie sprzyja ani bogactwu, ani władzy, nawet z punktu widzenia kompleksu militarno-bezpieczniackiego - ale w celu czysto psychopatycznym, pozwalającym poczuć się samozwańczym "elitom za elitami" jak dosłowni bogowie, zdolni do uznaniowego zakończenia tego wszystkiego, co Pan Bóg onegdaj rozpoczął.
Tak czy inaczej, ludzkość po raz kolejny otrzymała na kredyt więcej czasu na uporządkowanie swoich spraw - i to nie w wymiarze gospodarczym czy politycznym, bo tamtejsze ogniska choroby są wyłącznie symptomami, a nie przyczynami, tylko w wymiarze moralnym, duchowym i personalnym (w najgłębszym tego słowa znaczeniu). Na to bowiem, jak potoczą się kolejne wydarzenia w spektaklu zwanym "światową polityką", nie ma decydującego wpływu żaden człowiek ani nawet żadna społeczność - każdy człowiek ma natomiast prawo i obowiązek postępować w codziennym życiu tak słusznie i godnie, jakby kurtyna mogła opaść w dowolnej chwili. Więcej zrobić nie sposób - ale też w ostatecznym rachunku nic więcej zrobić nie trzeba.
Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że życzono sobie śmierci oczywistej postaci, ale opatrznościowo zdołała ona ocalić życie - i jest to wniosek niezależny od tego, czy uznaje się ją za "wolny elektron" autentycznie przeszkadzający kryptokratyczemu reżimowi, czy za jego pacynkę, która miała zostać poświęcona dla "większej sprawy". Liczą się w tym kontekście konsekwencje, a te w wypadku śmierci inkryminowanej figury natychmiastowo pogrążyłyby USA w wojnie domowej, pretekst opanowania której mógłby posłużyć reżimowi do podpalenia kolejnych globalnych beczek prochu lub zintensyfikowania konfliktów zbrojnych w tych miejscach, gdzie obecnie już się one toczą. W jakim celu? Otóż nie w celu gospodarczym czy politycznym - bo potencjalna nuklearna anihilacja nie sprzyja ani bogactwu, ani władzy, nawet z punktu widzenia kompleksu militarno-bezpieczniackiego - ale w celu czysto psychopatycznym, pozwalającym poczuć się samozwańczym "elitom za elitami" jak dosłowni bogowie, zdolni do uznaniowego zakończenia tego wszystkiego, co Pan Bóg onegdaj rozpoczął.
Tak czy inaczej, ludzkość po raz kolejny otrzymała na kredyt więcej czasu na uporządkowanie swoich spraw - i to nie w wymiarze gospodarczym czy politycznym, bo tamtejsze ogniska choroby są wyłącznie symptomami, a nie przyczynami, tylko w wymiarze moralnym, duchowym i personalnym (w najgłębszym tego słowa znaczeniu). Na to bowiem, jak potoczą się kolejne wydarzenia w spektaklu zwanym "światową polityką", nie ma decydującego wpływu żaden człowiek ani nawet żadna społeczność - każdy człowiek ma natomiast prawo i obowiązek postępować w codziennym życiu tak słusznie i godnie, jakby kurtyna mogła opaść w dowolnej chwili. Więcej zrobić nie sposób - ale też w ostatecznym rachunku nic więcej zrobić nie trzeba.
Saturday, July 6, 2024
Indeksowe fundusze ETF jako potencjalne katalizatory giełdowych baniek
Indeksowe ETF-y, od dawna fetowane jako najbezpieczniejsze instrumenty umożliwiające pasywne inwestowanie w zdywersyfikowane portfele akcyjne, mają istotny, a rzadko podnoszony mankament: mogą łatwo sprzyjać pęcznieniu giełdowych baniek. Nie może być inaczej w sytuacji, gdy popularność i dostępność ETF-ów konsekwentnie rośnie, podczas gdy liczba akcji wyemitowanych przez spółki przynależące do danego indeksu pozostaje niezmienna.
Innymi słowy, jak głosi najbardziej podstawowa prawda ekonomiczna, nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad czy zysk bez ryzyka. A zatem, im więcej osób próbuje pasywnie "podczepiać się" pod ogólny wzrost gospodarczy poprzez regularne inwestycje w akcje największych spółek giełdowych, w tym większym stopniu, ceteris paribus, ich wyceny odrywają się od czynników fundamentalnych.
Nawet więc przy założeniu, że główną i najczęstszą przyczyną baniek giełdowych jest ekspansja monetarna banków centralnych, indeksowe ETF-y okazują się bardzo poręcznymi pasami transmisyjnymi owej ekspansji, przyczyniającymi się do przewlekłości sztucznych boomów i spekulacyjnych manii, a tym samym zwiększającymi ryzyko utopienia istotnej części swojego kapitału w ich fazie szczytowej.
Rzeczony problem mógłby zniknąć wtedy, gdyby spółki indeksowe regularnie emitowały nowe akcje. Wówczas w miarę upływu czasu coraz więcej osób mogłoby się stawać ich udziałowcami, ale dokonywałoby się to kosztem wartości udziałów wcześniejszych akcjonariuszy. Zmniejszyłoby to zatem tempo wzrostu wyceny indeksów (potencjalnie zmniejszając ogólną atrakcyjność akcji względem innych klas aktywów inwestycyjnych), ale mogłoby uczynić ów wzrost bardziej harmonijnym i konsekwentnym w dłuższej perspektywie.
Innym rozwiązaniem byłoby tu wchodzenie na giełdę coraz większej liczby dużych spółek, które trafiałyby następnie do wielu równolegle funkcjonujących indeksów kapitalizacyjnych, choć to rodziłoby naturalne pytania o to, wedle jakiego klucza pozakapitalizacyjnego należałoby konstruować owe indeksy, a tym samym zmniejszałoby zalety dywersyfikacyjne związane z inwestowaniem w odnośne ETF-y.
Finalny wniosek wypływający z powyższych uwag wydaje się być następujący: chcąc sukcesywnie i realnie pomnażać swój kapitał, nie da się do końca uciec od podejścia aktywnego, a więc wymagającego osobistej inicjatywy i indywidualnego osądu prognostycznego. To zaś oznacza, że wszelkie rzekome "święte Graale" zapewniające stabilne i przyzwoite zyski przy minimum ryzyka okazują się potencjalnie równie zwodnicze, co ich szerzej rozpoznane odpowiedniki kuszące astronomicznymi zyskami przy umiarkowanie dużym ryzyku. Słowem, raz jeszcze kłania się tu nam fundament zdrowej ekonomii głoszący, że bez pracy nie ma kołaczy, bez zachodu nie ma miodu, a pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - nawet (a może zwłaszcza?) w dobie powszechnej cyfryzacji, automatyzacji i dostępności tanich usług maklerskich.
Innymi słowy, jak głosi najbardziej podstawowa prawda ekonomiczna, nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad czy zysk bez ryzyka. A zatem, im więcej osób próbuje pasywnie "podczepiać się" pod ogólny wzrost gospodarczy poprzez regularne inwestycje w akcje największych spółek giełdowych, w tym większym stopniu, ceteris paribus, ich wyceny odrywają się od czynników fundamentalnych.
Nawet więc przy założeniu, że główną i najczęstszą przyczyną baniek giełdowych jest ekspansja monetarna banków centralnych, indeksowe ETF-y okazują się bardzo poręcznymi pasami transmisyjnymi owej ekspansji, przyczyniającymi się do przewlekłości sztucznych boomów i spekulacyjnych manii, a tym samym zwiększającymi ryzyko utopienia istotnej części swojego kapitału w ich fazie szczytowej.
Rzeczony problem mógłby zniknąć wtedy, gdyby spółki indeksowe regularnie emitowały nowe akcje. Wówczas w miarę upływu czasu coraz więcej osób mogłoby się stawać ich udziałowcami, ale dokonywałoby się to kosztem wartości udziałów wcześniejszych akcjonariuszy. Zmniejszyłoby to zatem tempo wzrostu wyceny indeksów (potencjalnie zmniejszając ogólną atrakcyjność akcji względem innych klas aktywów inwestycyjnych), ale mogłoby uczynić ów wzrost bardziej harmonijnym i konsekwentnym w dłuższej perspektywie.
Innym rozwiązaniem byłoby tu wchodzenie na giełdę coraz większej liczby dużych spółek, które trafiałyby następnie do wielu równolegle funkcjonujących indeksów kapitalizacyjnych, choć to rodziłoby naturalne pytania o to, wedle jakiego klucza pozakapitalizacyjnego należałoby konstruować owe indeksy, a tym samym zmniejszałoby zalety dywersyfikacyjne związane z inwestowaniem w odnośne ETF-y.
Finalny wniosek wypływający z powyższych uwag wydaje się być następujący: chcąc sukcesywnie i realnie pomnażać swój kapitał, nie da się do końca uciec od podejścia aktywnego, a więc wymagającego osobistej inicjatywy i indywidualnego osądu prognostycznego. To zaś oznacza, że wszelkie rzekome "święte Graale" zapewniające stabilne i przyzwoite zyski przy minimum ryzyka okazują się potencjalnie równie zwodnicze, co ich szerzej rozpoznane odpowiedniki kuszące astronomicznymi zyskami przy umiarkowanie dużym ryzyku. Słowem, raz jeszcze kłania się tu nam fundament zdrowej ekonomii głoszący, że bez pracy nie ma kołaczy, bez zachodu nie ma miodu, a pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - nawet (a może zwłaszcza?) w dobie powszechnej cyfryzacji, automatyzacji i dostępności tanich usług maklerskich.
Labels:
cykle koniunkturalne,
etf,
giełda,
rynki finansowe,
spekulacja
Tuesday, July 2, 2024
Wolność naturalna versus "wolność" gnostycka
Na poziomie metafizycznym można w ostatecznym rachunku wyróżnić dwie koncepcje wolności, które - z braku bardziej przystępnych określeń - można by nazwać wolnością naturalną i wolnością gnostycką.
Wolnością naturalną może się w pełni cieszyć podmiot, który w pierwszej kolejności poprawnie zdefiniuje swój przyrodzony gatunkowy potencjał oraz immanentne prawa rządzące jego relacją z przedmiotowym otoczeniem, następnie zaś doprowadzi do sytuacji, w której żadne inne podmioty nie będą w stanie siłowo uniemożliwiać mu realizacji owego potencjału (samodzielnej bądź zespołowej), ani też on nie będzie w stanie uniemożliwiać im realizacji ich analogicznego potencjału.
Natomiast wolność gnostycka to hipotetyczny stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle działa w oparciu o wiedzę dotyczącą immanentnych praw rzeczywistości, co skutecznie wyzwala się spod ich władzy, stając się swoim wyłącznym prawodawcą na poziomie nie tylko społecznym, ale też logicznym i metafizycznym. Innymi słowy, jest to stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle może zrealizować swój potencjał w ontologicznie wyznaczonych mu granicach, co na mocy własnej woli unieważnia wszelkie tego rodzaju granice.
Aprobatę dla pierwszej z tych koncepcji można odnaleźć choćby w "Etyce wolności" Rothbarda, metodologicznie opartej na fundamentach arystotelesowsko-tomistycznych, dedukcyjno-prakseologicznych i przyczynowo-realistycznych. Afirmacja drugiej z nich pojawia się z kolei np. w "Jedynym i jego własności" Stirnera czy w tyradach szatana z "Raju utraconego" Miltona. I o ile pierwsza z nich pozwala w swej logicznej niesprzeczności i metafizycznej spójności na faktyczne spełnianie się podmiotu w jego bytowych możnościach, o tyle druga jest performatywnie antynomicznym mirażem, pogoń za którym prowadzi ostatecznie do samozniewolenia i samozniszczenia (wiążącego się na ogół z poważnymi szkodami dla otoczenia).
Stąd kluczowe jest niemylenie obu tych koncepcji w kontekście deliberacji nad zasadami prawno-politycznymi służącymi zabezpieczaniu wolności w życiu społecznym. Nieostrożność na tym polu może bowiem doprowadzić np. do sytuacji, w której realne prawo do decydowania o sobie utożsami się z wydumanym "prawem do bycia, kim się chce", a kardynalną zasadę równości wobec prawa uzna się za inną nazwę roszczeniowej i potencjalnie paraliżującej "zasady niedyskryminacji". Częste zaś grzęźnięcie w podobnych nieporozumieniach grozi zniechęcaniem do filozofii konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, co jest zawsze rezultatem o tyle niefortunnym, o ile filozofia ta ma aż nadto wielu w pełni świadomych nieprzyjaciół lubujących się w jej oczernianiu.
Podsumowując, wolność ma przed sobą najlepsze perspektywy wtedy, gdy w pełni uwolni się od swoich bałamutnych karykatur: albo, inaczej rzecz ujmując, tym bardziej można się stawać wolnym człowiekiem, im bardziej jest się odpornym na zgubne przekonanie, że zwieńczeniem tego procesu jest stanie się Panem Bogiem.
Wolnością naturalną może się w pełni cieszyć podmiot, który w pierwszej kolejności poprawnie zdefiniuje swój przyrodzony gatunkowy potencjał oraz immanentne prawa rządzące jego relacją z przedmiotowym otoczeniem, następnie zaś doprowadzi do sytuacji, w której żadne inne podmioty nie będą w stanie siłowo uniemożliwiać mu realizacji owego potencjału (samodzielnej bądź zespołowej), ani też on nie będzie w stanie uniemożliwiać im realizacji ich analogicznego potencjału.
Natomiast wolność gnostycka to hipotetyczny stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle działa w oparciu o wiedzę dotyczącą immanentnych praw rzeczywistości, co skutecznie wyzwala się spod ich władzy, stając się swoim wyłącznym prawodawcą na poziomie nie tylko społecznym, ale też logicznym i metafizycznym. Innymi słowy, jest to stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle może zrealizować swój potencjał w ontologicznie wyznaczonych mu granicach, co na mocy własnej woli unieważnia wszelkie tego rodzaju granice.
Aprobatę dla pierwszej z tych koncepcji można odnaleźć choćby w "Etyce wolności" Rothbarda, metodologicznie opartej na fundamentach arystotelesowsko-tomistycznych, dedukcyjno-prakseologicznych i przyczynowo-realistycznych. Afirmacja drugiej z nich pojawia się z kolei np. w "Jedynym i jego własności" Stirnera czy w tyradach szatana z "Raju utraconego" Miltona. I o ile pierwsza z nich pozwala w swej logicznej niesprzeczności i metafizycznej spójności na faktyczne spełnianie się podmiotu w jego bytowych możnościach, o tyle druga jest performatywnie antynomicznym mirażem, pogoń za którym prowadzi ostatecznie do samozniewolenia i samozniszczenia (wiążącego się na ogół z poważnymi szkodami dla otoczenia).
Stąd kluczowe jest niemylenie obu tych koncepcji w kontekście deliberacji nad zasadami prawno-politycznymi służącymi zabezpieczaniu wolności w życiu społecznym. Nieostrożność na tym polu może bowiem doprowadzić np. do sytuacji, w której realne prawo do decydowania o sobie utożsami się z wydumanym "prawem do bycia, kim się chce", a kardynalną zasadę równości wobec prawa uzna się za inną nazwę roszczeniowej i potencjalnie paraliżującej "zasady niedyskryminacji". Częste zaś grzęźnięcie w podobnych nieporozumieniach grozi zniechęcaniem do filozofii konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, co jest zawsze rezultatem o tyle niefortunnym, o ile filozofia ta ma aż nadto wielu w pełni świadomych nieprzyjaciół lubujących się w jej oczernianiu.
Podsumowując, wolność ma przed sobą najlepsze perspektywy wtedy, gdy w pełni uwolni się od swoich bałamutnych karykatur: albo, inaczej rzecz ujmując, tym bardziej można się stawać wolnym człowiekiem, im bardziej jest się odpornym na zgubne przekonanie, że zwieńczeniem tego procesu jest stanie się Panem Bogiem.
Labels:
gnostycyzm,
metafizyka,
ontologia,
prawo naturalne,
wolność
Saturday, May 25, 2024
Wolność i własność jako stawki w walce uwznioślającego sensu z samobójczym absurdem
Bezwarunkowy szacunek dla własności prywatnej, swobody gospodarczej i wolnej przedsiębiorczości nie może wynikać jedynie czy przede wszystkim z tego, że służy on bogactwu czy dobrobytowi społecznemu. Zamiast tego powinien on wynikać nade wszystko z faktu, że tylko człowiek mogący swobodnie dysponować swoją sprawiedliwie zdobytą własnością może być coraz bardziej produktywny dla swoich bliźnich i cieszyć się w związku z tym zasłużoną nagrodą za swoją pracowitość, roztropność i obrotność.
Innymi słowy, głównym czynnikiem motywującym powinna być w tym kontekście nie zamożność, tylko godność wynikająca z samodyscypliny, o której zamożność jedynie poświadcza. Nie może być inaczej w świecie kompletnej inwersji wartości, w którym jej ofiary myślą z rozrzewnieniem o rozmaitych "ekosocjalizmach", "technokomunizmach" czy "kapitalizmach interesariuszy" (czyli polityczno-korporacyjnych komunofaszyzmach) nie wskutek rojeń o "powszechnym i darmowym dobrobycie", ale wskutek pragnienia powszechnej, reglamentowanej nędzy (w imię "praw zwierząt", "walki z globalnym ociepleniem", "inkluzywności" itp.).
Podsumowując, w świecie obłędnej ideologicznej mizantropii i duchowego samobójstwa naczelnym hasłem przyświecającym wszystkim orędownikom nienaruszalności wolności gospodarczej, własności prywatnej i swobody międzyludzkiej współpracy powinno być nie "wznosząca fala podnosi wszystkie łodzie", tylko "kto nie pracuje, niech też nie je". To znaczy: jeśli w imię ideologicznych fantazmatów ktoś chce nie tylko żywić się cudzym kosztem, ale też ograniczać możliwość dowolnie obfitego żywienia się przez innych, wówczas w opozycji do niego i jemu podobnych należy gromadzić przede wszystkim tych, którzy nie tyle hołdują "konsumpcyjnemu materializmowi", co doceniają unikatową wartość czynienia sobie ziemi poddaną. Tylko wówczas bowiem wolność i własność mogą okazać się stawką w najbardziej fundamentalnej z walk: tej o zwycięstwo uwznioślającego sensu nad samobójczym absurdem.
Innymi słowy, głównym czynnikiem motywującym powinna być w tym kontekście nie zamożność, tylko godność wynikająca z samodyscypliny, o której zamożność jedynie poświadcza. Nie może być inaczej w świecie kompletnej inwersji wartości, w którym jej ofiary myślą z rozrzewnieniem o rozmaitych "ekosocjalizmach", "technokomunizmach" czy "kapitalizmach interesariuszy" (czyli polityczno-korporacyjnych komunofaszyzmach) nie wskutek rojeń o "powszechnym i darmowym dobrobycie", ale wskutek pragnienia powszechnej, reglamentowanej nędzy (w imię "praw zwierząt", "walki z globalnym ociepleniem", "inkluzywności" itp.).
Podsumowując, w świecie obłędnej ideologicznej mizantropii i duchowego samobójstwa naczelnym hasłem przyświecającym wszystkim orędownikom nienaruszalności wolności gospodarczej, własności prywatnej i swobody międzyludzkiej współpracy powinno być nie "wznosząca fala podnosi wszystkie łodzie", tylko "kto nie pracuje, niech też nie je". To znaczy: jeśli w imię ideologicznych fantazmatów ktoś chce nie tylko żywić się cudzym kosztem, ale też ograniczać możliwość dowolnie obfitego żywienia się przez innych, wówczas w opozycji do niego i jemu podobnych należy gromadzić przede wszystkim tych, którzy nie tyle hołdują "konsumpcyjnemu materializmowi", co doceniają unikatową wartość czynienia sobie ziemi poddaną. Tylko wówczas bowiem wolność i własność mogą okazać się stawką w najbardziej fundamentalnej z walk: tej o zwycięstwo uwznioślającego sensu nad samobójczym absurdem.
Friday, May 10, 2024
"Świat klaunów" a powszechność "antysemityzmu"
Obecny "świat klaunów" lubuje się w histerycznym nadużywaniu całego szeregu wyświechtanych propagandowych terminów, ale niewątpliwą palmę pierwszeństwa dzierży wśród nich "antysemityzm".
Jest to określenie do tego stopnia amorficzne w swojej uniwersalnej oskarżycielskiej poręczności, że oto zdołaliśmy się już przekonać o istnieniu m.in. "żydowskich antysemitów" (osób, którym krytyka poczynań pewnego politycznego tworu najwyraźniej odebrała ich genetyczną tożsamość), "arabskich antysemitów" (zapewne koranicznych rewizjonistów sugerujących, że Arabowie wywodzą się nie od Sema, tylko od, dajmy na to, Chama), "chrześcijańskich antysemitów" (postaci nie kwapiących się do usunięcia ze swoich egzemplarzy Pisma Św. fragmentów takich jak "krew Jego na nas i na nasze dzieci") i "wolnościowych antysemitów" (pryncypialnych wrogów penalizowania "antysemityzmu" jako przejawu "mowy nienawiści", traktujących samo to pojęcie jako zamach na wolność słowa).
Niemniej jako że "świat klaunów" ma przy wszystkich swoich niezliczonych wadach tę wyrównawczą zaletę, że ostatecznie ośmiesza on wykorzystywane przez siebie propagandowe liczmany, należy zachowywać nadzieję, iż taki właśnie los spotka również "antysemityzm", co poskutkuje automatycznym wykluczeniem z wszelkich poważnych dyskusji każdego, kto nieironicznie oskarży innych o ową "uniwersalną zbrodnię". Oczywiście także wyrażenie podobnej nadziei może być uznane w "świecie klaunów" za "antysemickie", niemniej trzeba ufać, że ci wszyscy, którzy wciąż poczuwają się do roli strażników choć minimum terminologicznej i argumentacyjnej powagi, każde takie oskarżenie potraktują jako komplement lub przynajmniej powód do rozbawienia.
Tam bowiem, gdzie wszechobecność klaunów już dawno odebrała ich wybrykom wszelki walor komiczny, pozostaje uśmiechać się na myśl, że naturalny opór wobec ich nużącego jazgotu z czasem odbierze im również wszelki walor sprawczy. Niech ta myśl towarzyszy więc jak najczęściej wszystkim ludziom dobrej woli, a tym prędzej stanie się ona dającą odetchnąć rzeczywistością.
Jest to określenie do tego stopnia amorficzne w swojej uniwersalnej oskarżycielskiej poręczności, że oto zdołaliśmy się już przekonać o istnieniu m.in. "żydowskich antysemitów" (osób, którym krytyka poczynań pewnego politycznego tworu najwyraźniej odebrała ich genetyczną tożsamość), "arabskich antysemitów" (zapewne koranicznych rewizjonistów sugerujących, że Arabowie wywodzą się nie od Sema, tylko od, dajmy na to, Chama), "chrześcijańskich antysemitów" (postaci nie kwapiących się do usunięcia ze swoich egzemplarzy Pisma Św. fragmentów takich jak "krew Jego na nas i na nasze dzieci") i "wolnościowych antysemitów" (pryncypialnych wrogów penalizowania "antysemityzmu" jako przejawu "mowy nienawiści", traktujących samo to pojęcie jako zamach na wolność słowa).
Niemniej jako że "świat klaunów" ma przy wszystkich swoich niezliczonych wadach tę wyrównawczą zaletę, że ostatecznie ośmiesza on wykorzystywane przez siebie propagandowe liczmany, należy zachowywać nadzieję, iż taki właśnie los spotka również "antysemityzm", co poskutkuje automatycznym wykluczeniem z wszelkich poważnych dyskusji każdego, kto nieironicznie oskarży innych o ową "uniwersalną zbrodnię". Oczywiście także wyrażenie podobnej nadziei może być uznane w "świecie klaunów" za "antysemickie", niemniej trzeba ufać, że ci wszyscy, którzy wciąż poczuwają się do roli strażników choć minimum terminologicznej i argumentacyjnej powagi, każde takie oskarżenie potraktują jako komplement lub przynajmniej powód do rozbawienia.
Tam bowiem, gdzie wszechobecność klaunów już dawno odebrała ich wybrykom wszelki walor komiczny, pozostaje uśmiechać się na myśl, że naturalny opór wobec ich nużącego jazgotu z czasem odbierze im również wszelki walor sprawczy. Niech ta myśl towarzyszy więc jak najczęściej wszystkim ludziom dobrej woli, a tym prędzej stanie się ona dającą odetchnąć rzeczywistością.
Saturday, May 4, 2024
"Problem wieży Babel" to nie brak wspólnego języka, tylko obfitość indywidualnej pychy
Niektórym mogłoby się wydawać, że w erze Internetu i przyzwoicie funkcjonujących automatycznych tłumaczy skutecznie rozwiązany został "problem wieży Babel", co oznacza, że ludzkość jest obecnie w stanie komunikować się w globalnej skali przy pomocy "wspólnego języka". Bardzo nieprzekonująco brzmiałaby jednak sugestia, że ludzkość stała się dzięki temu wyjątkowo zjednoczona, pokojowa czy harmonijna.
Świadomość tego stanu rzeczy pozwala na przejrzyste uzmysłowienie sobie faktu, że pomieszanie języków to skutek, a nie przyczyna bezproduktywnych sporów i jałowych konfliktów. Wieża Babel była przede wszystkim spektakularnym pomnikiem ludzkiej pychy, a pomniki ludzkiej pychy mają to do siebie, że na pewnym etapie ich budowy okazuje się, że każdy z budowniczych ma inne rozumienie ich natury i inny pomysł co do ich ukończenia. To jest z kolei oczywistą konsekwencją założenia, że zasady rządzące rzeczywistością mają być nie poznawane, tylko czynnie kształtowane i podporządkowywane ludzkiej woli.
Innymi słowy, komunikacyjna jałowość wynika przede wszystkim nie z tego, że mówi się różnymi językami, ale z tego, że nie ma się sobie nic sensownego do przekazania, to zaś wynika w przeważającej mierze z mniemania, jakoby poszczególnym słowom czy zwrotom można było przypisywać dowolne znaczenie, bądź też jakoby kwestia znaczeń była, nomen omen, bez znaczenia.
Problemy porozumiewawcze są zatem przede wszystkim pochodną problemów poznawczych, a różnorodność interpretacji i stanowisk może być owocna jedynie wtedy, gdy dobrowolnie podporządkuje się je wszystkie zaznajamianiu się z prawdą - traktowaną jako zjawisko obiektywne, niezmienne i powściągające widzimisię podmiotu poznającego. Jedynie wtedy jest rzeczą niewątpliwie jasną, że prawda wyzwala - również z komunikacyjnych kajdan, które dany rozmówca sam sobie założył.
Świadomość tego stanu rzeczy pozwala na przejrzyste uzmysłowienie sobie faktu, że pomieszanie języków to skutek, a nie przyczyna bezproduktywnych sporów i jałowych konfliktów. Wieża Babel była przede wszystkim spektakularnym pomnikiem ludzkiej pychy, a pomniki ludzkiej pychy mają to do siebie, że na pewnym etapie ich budowy okazuje się, że każdy z budowniczych ma inne rozumienie ich natury i inny pomysł co do ich ukończenia. To jest z kolei oczywistą konsekwencją założenia, że zasady rządzące rzeczywistością mają być nie poznawane, tylko czynnie kształtowane i podporządkowywane ludzkiej woli.
Innymi słowy, komunikacyjna jałowość wynika przede wszystkim nie z tego, że mówi się różnymi językami, ale z tego, że nie ma się sobie nic sensownego do przekazania, to zaś wynika w przeważającej mierze z mniemania, jakoby poszczególnym słowom czy zwrotom można było przypisywać dowolne znaczenie, bądź też jakoby kwestia znaczeń była, nomen omen, bez znaczenia.
Problemy porozumiewawcze są zatem przede wszystkim pochodną problemów poznawczych, a różnorodność interpretacji i stanowisk może być owocna jedynie wtedy, gdy dobrowolnie podporządkuje się je wszystkie zaznajamianiu się z prawdą - traktowaną jako zjawisko obiektywne, niezmienne i powściągające widzimisię podmiotu poznającego. Jedynie wtedy jest rzeczą niewątpliwie jasną, że prawda wyzwala - również z komunikacyjnych kajdan, które dany rozmówca sam sobie założył.
Labels:
język,
komunikacja,
konflikt,
prawda,
pycha,
wieża babel
Sunday, April 28, 2024
Początkowo "arcyludzkie", końcowo nieludzkie
Klasyczni ideologiczni wichrzyciele dążyli do postawienia człowieka w miejsce Boga, podczas gdy ich obecni pogrobowcy dążą do postawienia natury bądź "sztucznej inteligencji" w miejsce człowieka. Innymi słowy, ci pierwsi dążyli do odrzucenia niebiańskiego raju stworzonego dla człowieka na rzecz ziemskiego raju stworzonego przez człowieka, podczas gdy ci drudzy roją o ziemskim raju istniejącym bez człowieka.
Dojrzewanie ideologicznego wichrzycielstwa ku jego ostatecznej formie jest zatem najwymowniejszym dowodem faktu, iż to, co zaczyna się jako "arcyludzkie", musi skończyć jako nieludzkie, to, co rodzi się jako demiurgiczne, musi umrzeć jako makabryczne, zaś pierwsza lekcja jest nieuchronnie tożsama z ostatnią: z im kto większym uporem próbuje stanowić o dobru i złu, w tym większym stopniu ulega temu drugiemu.
Dojrzewanie ideologicznego wichrzycielstwa ku jego ostatecznej formie jest zatem najwymowniejszym dowodem faktu, iż to, co zaczyna się jako "arcyludzkie", musi skończyć jako nieludzkie, to, co rodzi się jako demiurgiczne, musi umrzeć jako makabryczne, zaś pierwsza lekcja jest nieuchronnie tożsama z ostatnią: z im kto większym uporem próbuje stanowić o dobru i złu, w tym większym stopniu ulega temu drugiemu.
Sunday, April 14, 2024
Deeskalacja hałaśliwością wzajemnych pogróżek
Czysto formalny atak odwetowy - czyli taki, w odniesieniu do którego można być pewnym, że nie spowoduje on u wroga praktycznie żadnych strat - to w zasadzie błaganie o deeskalację przez stronę wiedzącą, że jest dużo słabsza. Abstrahując od ich głęboko marnotrawczego charakteru, można by sobie życzyć, aby wszystkie ataki i kontrataki wyglądały właśnie tak, co sprowadzałoby je do ludzkiego odpowiednika bicia się w piersi przez goryle, czyli rozstrzygania konfliktów na bazie hałaśliwości wzajemnych pogróżek.
Teraz więc, kiedy oba pohukujące na siebie goryle są na daną chwilę kwita, jednoznacznym agresorem okaże się ten z nich, który wykona kolejny zaczepny ruch - zwłaszcza mając świadomość jego potencjalnie kaskadowych reperkusji. Oby żaden nie uznał, że zaspokojenie jego pychy warte jest poświęcenia wszystkiego innego - wtedy bowiem prosta droga do takich form ataku, po których nie ma już komu udzielać odwetowej odpowiedzi.
Teraz więc, kiedy oba pohukujące na siebie goryle są na daną chwilę kwita, jednoznacznym agresorem okaże się ten z nich, który wykona kolejny zaczepny ruch - zwłaszcza mając świadomość jego potencjalnie kaskadowych reperkusji. Oby żaden nie uznał, że zaspokojenie jego pychy warte jest poświęcenia wszystkiego innego - wtedy bowiem prosta droga do takich form ataku, po których nie ma już komu udzielać odwetowej odpowiedzi.
Tuesday, April 2, 2024
Jak przejść z fazy przedwojennej do fazy powojennej z pominięciem fazy wojennej
Na przestrzeni ostatnich kilku tygodni paru pierwszoplanowych politruków (w tym jeden rodzimy) na wyprzódki powtarzało sformułowanie, że Europa (albo i cały świat) znajduje się obecnie w "fazie przedwojennej", co naturalnie sugeruje, że zapadła już odgórna decyzja co do tego, iż ma się niebawem znaleźć w "fazie wojennej".
Warto uświadomić sobie w tym kontekście, co powinno się stać, aby świat mógł się znaleźć raz a dobrze w fazie powojennej: otóż ogół zawodowych pasożytów, w tym zwłaszcza tych najbardziej skorych do snucia narracji takich, jak wyżej przedstawiona, powinien zostać czym prędzej wyekspediowany na linię frontu najbliższego gorącego konfliktu, a następnie - jeśli dla owych pasożytów życie ludzkie jest faktycznie tak tanie - powinni oni dokonać możliwie symetrycznej wzajemnej eliminacji.
Nie jest to co prawda warunek wystarczający światowego pokoju, bo do tego trzeba by jeszcze uzyskania przez światową populację choćby minimalnej duchowej dojrzałości, wyrażającej się co najmniej w bezwarunkowym szacunku dla piątego, siódmego i dziesiątego przykazania Dekalogu, niemniej jest to niewątpliwie jego warunek konieczny.
Należy zatem ufać, że jak najliczniejsi przedstawiciele globalnej populacji - nauczeni choćby niezliczonymi historycznymi doświadczeniami oraz bezprecedensowym dostępem do związanej z nimi wiedzy - solidarnie przekażą pasożytniczym podżegaczom wszystkich obozów, że ich psychopatyczne zapędy są już wyłącznie ich problemem, do rozniecania którego nigdy więcej nie przyłoży ręki - ani dobrowolnie, ani pod groźbą - żaden człowiek dobrej woli.
Warto uświadomić sobie w tym kontekście, co powinno się stać, aby świat mógł się znaleźć raz a dobrze w fazie powojennej: otóż ogół zawodowych pasożytów, w tym zwłaszcza tych najbardziej skorych do snucia narracji takich, jak wyżej przedstawiona, powinien zostać czym prędzej wyekspediowany na linię frontu najbliższego gorącego konfliktu, a następnie - jeśli dla owych pasożytów życie ludzkie jest faktycznie tak tanie - powinni oni dokonać możliwie symetrycznej wzajemnej eliminacji.
Nie jest to co prawda warunek wystarczający światowego pokoju, bo do tego trzeba by jeszcze uzyskania przez światową populację choćby minimalnej duchowej dojrzałości, wyrażającej się co najmniej w bezwarunkowym szacunku dla piątego, siódmego i dziesiątego przykazania Dekalogu, niemniej jest to niewątpliwie jego warunek konieczny.
Należy zatem ufać, że jak najliczniejsi przedstawiciele globalnej populacji - nauczeni choćby niezliczonymi historycznymi doświadczeniami oraz bezprecedensowym dostępem do związanej z nimi wiedzy - solidarnie przekażą pasożytniczym podżegaczom wszystkich obozów, że ich psychopatyczne zapędy są już wyłącznie ich problemem, do rozniecania którego nigdy więcej nie przyłoży ręki - ani dobrowolnie, ani pod groźbą - żaden człowiek dobrej woli.
Saturday, March 23, 2024
Generatywna nierzeczywistość a logika i intuicja
W świecie generatywnej nierzeczywistości najbardziej niezawodnymi przewodnikami są logika i intuicja. Boty mogą mamić ludzkie zmysły nieskończoną nawałą spreparowanych obrazków, sfabrykowanych dźwięków i fałszywych filmów, jak również podkopywać ludzkie doświadczenie nieskończoną hurmą nieweryfikowalnych informacji, ale nigdy nie są w stanie zasymulować logicznego argumentu, bo symulacja argumentu to z definicji nie argument, tylko sofizmat. Stąd kluczowa jest w tym kontekście klasyczna dyscyplina odróżniania poprawnej argumentacji od jej sofistycznych namiastek.
Niemniej logicznie poprawny argument służy rzetelnemu opisowi rzeczywistości tylko w takim stopniu, w jakim wyrasta z prawdziwych przesłanek. Te zaś - w tych wszystkich niezliczonych przypadkach, w których nie dysponujemy stosowną wiedzą o naturze samooczywistej bądź doświadczalnej - można zidentyfikować wyłącznie na bazie dobrze wyćwiczonej intuicji. Jeśli więc w wyniku uczciwej i pogłębionej konsultacji z własnym rozumem, sumieniem, poczuciem dobrego smaku i zmysłem duchowego porządku dane zjawisko wyda się komuś podszyte zasadniczym absurdem, groteską, szyderstwem, natarczywością, tandetą czy toporną umizgliwością, wówczas taki ktoś ma wszelkie prawo założyć, że może mieć do czynienia z generatywną fałszywką, choćby nawet na jej fundamencie była zbudowana logicznie misterna konstrukcja.
Innymi słowy, w świecie maszynowo produkowanych informacyjnych kociokwików i zmysłowych omamów pozostaje trzymać się ze szczególną konsekwencją zarówno nakazów rozumu, jak i podpowiedzi ducha. Wtedy nierzeczywistość - niezależnie od mnogości swoich odmian, warstw i powabów - nigdy nie zdoła przywieść danej osoby do zabójczego przekonania, że prawda jest swoim przeciwieństwem, ani też do samobójczego przekonania, że jest ona kwestią umowną, nieskończenie subiektywną czy nieistniejącą.
Niemniej logicznie poprawny argument służy rzetelnemu opisowi rzeczywistości tylko w takim stopniu, w jakim wyrasta z prawdziwych przesłanek. Te zaś - w tych wszystkich niezliczonych przypadkach, w których nie dysponujemy stosowną wiedzą o naturze samooczywistej bądź doświadczalnej - można zidentyfikować wyłącznie na bazie dobrze wyćwiczonej intuicji. Jeśli więc w wyniku uczciwej i pogłębionej konsultacji z własnym rozumem, sumieniem, poczuciem dobrego smaku i zmysłem duchowego porządku dane zjawisko wyda się komuś podszyte zasadniczym absurdem, groteską, szyderstwem, natarczywością, tandetą czy toporną umizgliwością, wówczas taki ktoś ma wszelkie prawo założyć, że może mieć do czynienia z generatywną fałszywką, choćby nawet na jej fundamencie była zbudowana logicznie misterna konstrukcja.
Innymi słowy, w świecie maszynowo produkowanych informacyjnych kociokwików i zmysłowych omamów pozostaje trzymać się ze szczególną konsekwencją zarówno nakazów rozumu, jak i podpowiedzi ducha. Wtedy nierzeczywistość - niezależnie od mnogości swoich odmian, warstw i powabów - nigdy nie zdoła przywieść danej osoby do zabójczego przekonania, że prawda jest swoim przeciwieństwem, ani też do samobójczego przekonania, że jest ona kwestią umowną, nieskończenie subiektywną czy nieistniejącą.
Labels:
ai,
argumentacja,
intuicja,
logika,
nierzeczywistość,
prawda,
rzeczywistość
Monday, March 18, 2024
O różnych typach dystopii i sposobach walki z nimi
Dystopia orwellowska polega na tym, że nikt się nie może niczego dowiedzieć z uwagi na zakazy i cenzurę. Dystopia huxleyowska polega na tym, że nikt się nie chce niczego dowiedzieć z uwagi na rozleniwienie i apatię. Tymczasem dystopia wyrastająca z gruzów prób stworzenia tych dwóch pierwszych polega na tym, że każdy może się dowiedzieć wszystkiego, czego chce, i wielu zabiega o status wiedzących, ale nic wartościowego z tego nie wynika.
Innymi słowy, są to odpowiednio dystopie represji, gnuśności i tandety, albo też dystopie polityczne, kulturowe i duchowe. Stąd pokonanie tej pierwszej polega na konsekwentnej walce ze zniewoleniem zewnętrznym, pokonanie tej drugiej - na konsekwentnej walce ze zniewoleniem wewnętrznym, zaś pokonanie tej ostatniej - na konsekwentnym dążeniu w obu tych walkach do coraz bardziej wymagających celów.
Innymi słowy, są to odpowiednio dystopie represji, gnuśności i tandety, albo też dystopie polityczne, kulturowe i duchowe. Stąd pokonanie tej pierwszej polega na konsekwentnej walce ze zniewoleniem zewnętrznym, pokonanie tej drugiej - na konsekwentnej walce ze zniewoleniem wewnętrznym, zaś pokonanie tej ostatniej - na konsekwentnym dążeniu w obu tych walkach do coraz bardziej wymagających celów.
Saturday, March 2, 2024
„Wojna, która zakończy wszystkie wojny” a „pokój, który zakończy wszystkie wojny”
W obecnym świecie faktycznie możliwe jest wszczęcie „wojny, która zakończy wszystkie wojny”: byłaby to wojna skutkująca samozagładą ludzkości. Wobec tego bezprecedensowo pilne jest obecnie doprowadzenie do „pokoju, który zakończy wszystkie wojny”: czyli powstanie spontanicznego, oddolnego, nieformalnego i ponadnarodowego sojuszu ludzi dobrej woli przeciwko wszystkim wojennym podżegaczom, którzy już do tego stopnia nie mają pomysłu na to, jak w dalszym ciągu na świecie pasożytować, że chcą go już wyłącznie bezinteresownie zniszczyć. Jest to więc dziś kwestia nie żadnych „pacyfistycznych utopii”, ale elementarnej samozachowawczej roztropności - i nie żadnego heroicznego idealizmu, ale naturalnego oporu wobec czystej psychopatii.
Labels:
autodestrukcja,
pacyfizm,
pokój,
samobójstwo,
wojna
Tuesday, February 20, 2024
Lokalne próby nadrabiania rewolucyjnych braków, czyli o kopaniu dołków pod samym sobą
To, że neomarksistowska gangrena podejmie prędzej czy później próbę zakażenia również naszej części świata, było już od dawna kwestią przesądzoną, jako iż jest to zjawisko nadzorowane przez globalny kompleks polityczno-finansowy dążący do podporządkowania możliwie całego świata swoim ideologicznym wpływom.
Niemniej sposób, w jak owa gangrena próbuje rozprzestrzeniać się na krajowym podwórku, może okazać się dołkiem wykopanym przez nią pod samą sobą. Otóż, dla porównania, swój spektakularny sukces osiągnięty choćby w Ameryce zawdzięcza ona między innymi nieporównanie bardziej zdecentralizowanemu charakterowi tamtejszych instytucji edukacyjnych. Ściślej rzecz ujmując, ich długotrwałe, uporczywe infiltrowanie na poziomie lokalnym było obliczone na wywołanie finalnego wrażenia, jakoby narastające panoszenie się tzw. politycznej poprawności, polityki tożsamości, teorii krytycznej i innych odnóg neomarksistowskiego odmóżdżania było zjawiskiem organicznym, wynikającym z autentycznej, oddolnej "zmiany mentalnościowej", z którą nie sposób walczyć.
Tymczasem u nas podobne wichrzycielstwo usiłuje się uprawiać "na rympał" - tzn. poprzez wrzucanie przysłowiowej żaby do wrzątku na bazie centralnie wydawanych edyktów, czego sztandarowym przykładem jest ministerialny zamiar cenzorskiego okrojenia bodaj najbardziej kanonicznego polskiego prozaika, jakim jest Sienkiewicz. Można mieć wobec tego nadzieję, że "trafi kosa na kamień" i że lokalne społeczeństwo - niejako "genetycznie" niechętne wszelkim próbom ideologicznej "inżynierii dusz" - tym bardziej ochoczo stawi opór topornie centralistycznym zakusom przyspieszonego nadrobienia "rewolucyjnych braków".
Należy też ufać, że opór ten przybierze jak najliczniejsze formy, polegające nie tylko na coraz sprawniejszym wykorzystywaniu prywatnych i społecznych alternatyw edukacyjnych wobec etatystycznej pralni mózgów, która nie próbuje już zachowywać nawet najmniejszych pozorów przekazywania jakiejkolwiek wiedzy, ale również na przyspieszonym budowaniu kulturowych "sanktuariów" o charakterze rodzinnym, koleżeńskim i lokalno-wspólnotowym, które będą możliwie całkowicie wolne od odgórnie rozpylanych miazmatów mających doprowadzić do kompletnego duchowego wyjałowienia istoty ludzkiej. W naszej części świata mamy po temu stosowny potencjał, wzmocniony dodatkowo lekcjami, jakie można wyciągnąć ze smutnego losu tych, którzy już owym miazmatom ulegli - wstydem byłoby więc w pełni go nie wykorzystać.
Niemniej sposób, w jak owa gangrena próbuje rozprzestrzeniać się na krajowym podwórku, może okazać się dołkiem wykopanym przez nią pod samą sobą. Otóż, dla porównania, swój spektakularny sukces osiągnięty choćby w Ameryce zawdzięcza ona między innymi nieporównanie bardziej zdecentralizowanemu charakterowi tamtejszych instytucji edukacyjnych. Ściślej rzecz ujmując, ich długotrwałe, uporczywe infiltrowanie na poziomie lokalnym było obliczone na wywołanie finalnego wrażenia, jakoby narastające panoszenie się tzw. politycznej poprawności, polityki tożsamości, teorii krytycznej i innych odnóg neomarksistowskiego odmóżdżania było zjawiskiem organicznym, wynikającym z autentycznej, oddolnej "zmiany mentalnościowej", z którą nie sposób walczyć.
Tymczasem u nas podobne wichrzycielstwo usiłuje się uprawiać "na rympał" - tzn. poprzez wrzucanie przysłowiowej żaby do wrzątku na bazie centralnie wydawanych edyktów, czego sztandarowym przykładem jest ministerialny zamiar cenzorskiego okrojenia bodaj najbardziej kanonicznego polskiego prozaika, jakim jest Sienkiewicz. Można mieć wobec tego nadzieję, że "trafi kosa na kamień" i że lokalne społeczeństwo - niejako "genetycznie" niechętne wszelkim próbom ideologicznej "inżynierii dusz" - tym bardziej ochoczo stawi opór topornie centralistycznym zakusom przyspieszonego nadrobienia "rewolucyjnych braków".
Należy też ufać, że opór ten przybierze jak najliczniejsze formy, polegające nie tylko na coraz sprawniejszym wykorzystywaniu prywatnych i społecznych alternatyw edukacyjnych wobec etatystycznej pralni mózgów, która nie próbuje już zachowywać nawet najmniejszych pozorów przekazywania jakiejkolwiek wiedzy, ale również na przyspieszonym budowaniu kulturowych "sanktuariów" o charakterze rodzinnym, koleżeńskim i lokalno-wspólnotowym, które będą możliwie całkowicie wolne od odgórnie rozpylanych miazmatów mających doprowadzić do kompletnego duchowego wyjałowienia istoty ludzkiej. W naszej części świata mamy po temu stosowny potencjał, wzmocniony dodatkowo lekcjami, jakie można wyciągnąć ze smutnego losu tych, którzy już owym miazmatom ulegli - wstydem byłoby więc w pełni go nie wykorzystać.
Labels:
edukacja,
kontrpropaganda,
kontrrewolucja,
neomarksizm,
rewolucja
Saturday, February 10, 2024
Co dzieje się w Vegas, nie zostaje w Vegas: czyli o nieuchronnym pękaniu nawet największych iluzji
Gdyby w wyniku ataku terrorystycznego (lub wydarzenia mającego za taki uchodzić) uszczerbku doznały piramidy w Gizie, rzymskie Koloseum i paryska wieża Eiffla, polityczne, społeczne i gospodarcze reperkusje owego zajścia byłyby znacznie mniejsze, niż gdyby podobny los spotkał toporne repliki owych obiektów znajdujące się w Las Vegas. Jest to jeden przykładowo wybrany z niezliczonych i wysoce wymownych dowodów tego, że nierzeczywistość cieszy się obecnie tymczasową i pozorną dominacją nad rzeczywistością, a atrapa nad pierwowzorem - i to w historycznie bezprecedensowym stopniu oraz na większości kluczowych płaszczyzn.
Im dłużej trwa jednak dana iluzja, tym dotkliwiej ostatecznie pęka, a jako że napięcia na powierzchni obecnego iluzorycznego stanu rzeczy zdają się osiągać punkt krytyczny, warto uzmysłowić sobie, że - parafrazując znane w pewnych kręgach powiedzenie - to, co dzieje się w Vegas, nie zostaje w Vegas. Innymi słowy, kumulacji politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych zaniedbań (a co dopiero czynnych aktów zniszczenia) nie da się w nieskończoność zamiatać pod dywan - więc, jako że niewielu ma wpływ na ich wymiar publiczny, należy tym gorliwiej zatroszczyć się o to, żeby stawiać im coraz bardziej wytężony opór w wymiarze osobistym.
Wszakże to "codziennych uczynków zwykłych ludzi zło nienawidzi najbardziej" - warto zatem dawać mu tym częstsze okazje do spalania się w nienawiści, w im większym stopniu próbuje się ono nadymać swoimi coraz bardziej widowiskowymi, ale ostatecznie zawsze fasadowymi tryumfami.
Im dłużej trwa jednak dana iluzja, tym dotkliwiej ostatecznie pęka, a jako że napięcia na powierzchni obecnego iluzorycznego stanu rzeczy zdają się osiągać punkt krytyczny, warto uzmysłowić sobie, że - parafrazując znane w pewnych kręgach powiedzenie - to, co dzieje się w Vegas, nie zostaje w Vegas. Innymi słowy, kumulacji politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych zaniedbań (a co dopiero czynnych aktów zniszczenia) nie da się w nieskończoność zamiatać pod dywan - więc, jako że niewielu ma wpływ na ich wymiar publiczny, należy tym gorliwiej zatroszczyć się o to, żeby stawiać im coraz bardziej wytężony opór w wymiarze osobistym.
Wszakże to "codziennych uczynków zwykłych ludzi zło nienawidzi najbardziej" - warto zatem dawać mu tym częstsze okazje do spalania się w nienawiści, w im większym stopniu próbuje się ono nadymać swoimi coraz bardziej widowiskowymi, ale ostatecznie zawsze fasadowymi tryumfami.
Labels:
iluzja,
kryptokracja,
las vegas,
nierzeczywistość,
terroryzm
Wednesday, February 7, 2024
Nie dla władzy, pieniędzy czy ideologii: czyli o podpalaniu geopolitycznych beczek prochu
Gdy o jednoczesne podpalenie wszystkich geopolitycznych beczek prochu na tym świecie starają się ci, którzy mają już tyle pieniędzy, że nie zdołaliby ich wydać nawet gdyby przyszło im żyć sto razy, i tyle władzy, że dawno gubią się już w tym, jak daleko ona sięga, a przy tym za grosz jakiejkolwiek choć minimalnie inspirującej ideologii, wówczas powinno być oczywistym, że owo podpalenie dokonuje się nie dla władzy, pieniędzy czy ideologii, zwłaszcza biorąc pod uwagę, z jak dużym prawdopodobieństwem może się ono okazać kompletnie samobójcze dla podpalaczy.
Innymi słowy, jak długo trywializuje się skoordynowane, systemowe zło poprzez próby jego ekonomizacji, politycyzacji czy ideologizacji, tak długo jest się niezdolnym do jego zrozumienia, a tym samym bezradnym w zakresie bronienia się przed jego wpływem. I, zupełnie analogicznie, jak długo trywializuje się dobro poprzez próby sprowadzania go do "zbiorowego instynktu przetrwania", "wzajemnego interesu własnego" czy "powszechnego dobrego samopoczucia", tak długo odbiera się samemu sobie jedyną broń, która umożliwia przejście do skutecznej kontrofensywy w obliczu bezinteresownie niszczycielskich i bałamutnych procesów, zwłaszcza tych zakrojonych na globalną skalę.
Podsumowując, kto mieczem wojuje, od miecza ginie, ale kto w skierowanym przeciwko sobie mieczu chce widzieć nożyk do listów, ten pośrednio popełnia samobójstwo, a zatem rezygnuje nie tylko z potencjalnego zwycięstwa, ale nawet z ewentualnego honoru pokonanego.
Innymi słowy, jak długo trywializuje się skoordynowane, systemowe zło poprzez próby jego ekonomizacji, politycyzacji czy ideologizacji, tak długo jest się niezdolnym do jego zrozumienia, a tym samym bezradnym w zakresie bronienia się przed jego wpływem. I, zupełnie analogicznie, jak długo trywializuje się dobro poprzez próby sprowadzania go do "zbiorowego instynktu przetrwania", "wzajemnego interesu własnego" czy "powszechnego dobrego samopoczucia", tak długo odbiera się samemu sobie jedyną broń, która umożliwia przejście do skutecznej kontrofensywy w obliczu bezinteresownie niszczycielskich i bałamutnych procesów, zwłaszcza tych zakrojonych na globalną skalę.
Podsumowując, kto mieczem wojuje, od miecza ginie, ale kto w skierowanym przeciwko sobie mieczu chce widzieć nożyk do listów, ten pośrednio popełnia samobójstwo, a zatem rezygnuje nie tylko z potencjalnego zwycięstwa, ale nawet z ewentualnego honoru pokonanego.
Labels:
bogactwo,
dobro,
ideologia,
metafizyka,
samobójstwo,
władza,
zło
Thursday, February 1, 2024
Hiperbańka nie dbająca o żadne usprawiedliwienia
W samym środku bańki dotcomowej wymówką dla konsekwentnego jej rozdymania było stwierdzenie, że Internet fundamentalnie przeobrazi rzeczywistość - i było w tym stwierdzeniu może nawet więcej niż ziarno prawdy, co jednakowoż w żaden sposób nie uzasadniało ówczesnych szaleńczych wycen spółek internetowych, z których większość została niedługo potem brutalnie sprowadzona do parteru.
W samym środku bańki nieruchomościowej (2006-2007) wymówką dla konsekwentnego jej rozdymania było stwierdzenie, jakoby trwał fundamentalnie stabilny boom nieruchomościowy napędzany m.in. kumulacją azjatyckich oszczędności, korzystnymi zmianami w polityce banków i powstaniem bądź szerokim rozpowszechnieniem innowacji inwestycyjnych takich jak REIT-y czy aktywa zabezpieczone hipotecznie (MBS-y, ABS-y itp.).
Natomiast w kontekście obecnej hiperbańki na amerykańskich indeksach giełdowych nikt nie sili się już na jakiekolwiek wymówki odnoszące się do czynników fundamentalnych, za to wszyscy jej entuzjaści - począwszy od tzw. analityków, poprzez dziennikarzy finansowych, a skończywszy na losowych internetowych komentatorach - z uderzającą beztroską powołują się na to, co było praprzyczyną wszystkich baniek ostatniego stulecia: otóż Fed obficie daje darmowe pieniądze (albo niedługo znowu zacznie dawać, albo jeszcze do niedawna dawał i nie wszystko zostało jeszcze przepompowane w giełdę), więc "tylko frajer nie bierze", a dające się policzyć na palcach jednej ręki techno-molochy, na których opierają się główne indeksy, przyjmą rzekomo dowolną ilość wirtualnej "płynności".
Innymi słowy, jeszcze nigdy w historii nie mieliśmy do czynienia nie tylko z podobną dozą spekulacyjnej bezmyślności, ale też z podobną dozą pasożytniczego samozadowolenia całkowicie świadomego fundamentalnie oszukańczej natury toczących się procesów. W świetle ponadczasowej praktycznej mądrości trudno zatem o bardziej podręcznikowy "punkt przegięcia", po przekroczeniu którego spęczniała nierzeczywistość musi gwałtownie ustąpić pola bezwzględnej rzeczywistości. Pozostaje zadać tu sobie pytanie, do jakiego stopnia przywykło się do brania tej pierwszej za bardziej rzeczywistą od tej drugiej - i jak uczciwie jest się gotowym przyjąć wszelkie konsekwencje pryśnięcia owej iluzji. To bowiem, jak daleko mogą sięgać rzeczone konsekwencje, jest kwestią równie ważną do przemyślenia, co trudną do wyobrażenia.
W samym środku bańki nieruchomościowej (2006-2007) wymówką dla konsekwentnego jej rozdymania było stwierdzenie, jakoby trwał fundamentalnie stabilny boom nieruchomościowy napędzany m.in. kumulacją azjatyckich oszczędności, korzystnymi zmianami w polityce banków i powstaniem bądź szerokim rozpowszechnieniem innowacji inwestycyjnych takich jak REIT-y czy aktywa zabezpieczone hipotecznie (MBS-y, ABS-y itp.).
Natomiast w kontekście obecnej hiperbańki na amerykańskich indeksach giełdowych nikt nie sili się już na jakiekolwiek wymówki odnoszące się do czynników fundamentalnych, za to wszyscy jej entuzjaści - począwszy od tzw. analityków, poprzez dziennikarzy finansowych, a skończywszy na losowych internetowych komentatorach - z uderzającą beztroską powołują się na to, co było praprzyczyną wszystkich baniek ostatniego stulecia: otóż Fed obficie daje darmowe pieniądze (albo niedługo znowu zacznie dawać, albo jeszcze do niedawna dawał i nie wszystko zostało jeszcze przepompowane w giełdę), więc "tylko frajer nie bierze", a dające się policzyć na palcach jednej ręki techno-molochy, na których opierają się główne indeksy, przyjmą rzekomo dowolną ilość wirtualnej "płynności".
Innymi słowy, jeszcze nigdy w historii nie mieliśmy do czynienia nie tylko z podobną dozą spekulacyjnej bezmyślności, ale też z podobną dozą pasożytniczego samozadowolenia całkowicie świadomego fundamentalnie oszukańczej natury toczących się procesów. W świetle ponadczasowej praktycznej mądrości trudno zatem o bardziej podręcznikowy "punkt przegięcia", po przekroczeniu którego spęczniała nierzeczywistość musi gwałtownie ustąpić pola bezwzględnej rzeczywistości. Pozostaje zadać tu sobie pytanie, do jakiego stopnia przywykło się do brania tej pierwszej za bardziej rzeczywistą od tej drugiej - i jak uczciwie jest się gotowym przyjąć wszelkie konsekwencje pryśnięcia owej iluzji. To bowiem, jak daleko mogą sięgać rzeczone konsekwencje, jest kwestią równie ważną do przemyślenia, co trudną do wyobrażenia.
Labels:
bank centralny,
ekonomia,
finanse,
giełda,
pasożytnictwo,
rynki finansowe,
spekulacja
Monday, January 29, 2024
Natychmiastowa gratyfikacja a żywot wegetatywny
Dodatnia preferencja czasowa to logicznie konieczny element struktury ludzkiego działania oznaczający, że zawsze wolimy zaspokoić swoje cele wcześniej niż później. Preferencja czasowa może być względnie niska, jak to ma miejsce w przypadku osób cierpliwie osiągających cele czasochłonne, lub też względnie wysoka, jak to ma miejsce w przypadku raptusów oczekujących natychmiastowej gratyfikacji, natomiast zawsze musi być dodatnia.
Innymi słowy, zerowa (a co dopiero ujemna) oraz nieskończona preferencja czasowa to dwie przeciwstawne sobie logiczne niemożliwości - lub też, ściślej rzecz ujmując, dwa stany rzeczy pozbawiające człowieka statusu podmiotu wolicjonalnego i czyniące go bytem czysto wegetatywnym.
Z jednej strony bytem czysto wegetatywnym byłby więc hipotetyczny człowiek doskonale apatyczny, który w nieskończoność odkładałby podjęcie jakiegokolwiek działania, wyrażając tym samym całkowitą obojętność względem zaspokojenia kiedykolwiek jakiegokolwiek celu. Z drugiej zaś strony całkowicie wegetatywny żywot wiódłby też człowiek, którego można by umownie nazwać wzorcowym przykładem "tiktokowego zombie" - tzn. kogoś o tak krótkim horyzoncie czasowym i tak wąskim zakresie uwagi, że nie byłby on w stanie zaangażować nawet minimalnych zasobów umysłowych w proces świadomego wyboru jakiegokolwiek celu i jakichkolwiek środków, zamiast tego podporządkowując się w sposób całkowicie reaktywny bezustannemu strumieniowi błyskawicznych bodźców płynących z otoczenia.
Choć oba wyżej wymienione przykłady są tzw. typami idealnymi, których ścisłe desygnaty mogą nie istnieć w doświadczalnej rzeczywistości, nie ulega raczej wątpliwości, w kierunku którego z nich w sposób wykładniczy zbliża się obecnie spora część społeczeństwa, a zwłaszcza pewnych grup demograficznych. Stąd coraz bardziej brzemienny w treść wniosek, że najważniejszym z ludzkich celów - warunkiem niezbędnym osiągania jakichkolwiek innych celów - jest baczne i skrupulatne dbanie o zachowanie statusu wolicjonalnego podmiotu, czyli nie skazanie się na to, co C. S. Lewis nazwał kiedyś znamiennie "zniesieniem człowieczeństwa". Nie trzeba bowiem dodawać, że wystarczająco szeroko zakrojone "zniesienie człowieczeństwa" rozumiane w opisywanym tu sensie byłoby tożsame ze zniesieniem ludzkości.
Innymi słowy, zerowa (a co dopiero ujemna) oraz nieskończona preferencja czasowa to dwie przeciwstawne sobie logiczne niemożliwości - lub też, ściślej rzecz ujmując, dwa stany rzeczy pozbawiające człowieka statusu podmiotu wolicjonalnego i czyniące go bytem czysto wegetatywnym.
Z jednej strony bytem czysto wegetatywnym byłby więc hipotetyczny człowiek doskonale apatyczny, który w nieskończoność odkładałby podjęcie jakiegokolwiek działania, wyrażając tym samym całkowitą obojętność względem zaspokojenia kiedykolwiek jakiegokolwiek celu. Z drugiej zaś strony całkowicie wegetatywny żywot wiódłby też człowiek, którego można by umownie nazwać wzorcowym przykładem "tiktokowego zombie" - tzn. kogoś o tak krótkim horyzoncie czasowym i tak wąskim zakresie uwagi, że nie byłby on w stanie zaangażować nawet minimalnych zasobów umysłowych w proces świadomego wyboru jakiegokolwiek celu i jakichkolwiek środków, zamiast tego podporządkowując się w sposób całkowicie reaktywny bezustannemu strumieniowi błyskawicznych bodźców płynących z otoczenia.
Choć oba wyżej wymienione przykłady są tzw. typami idealnymi, których ścisłe desygnaty mogą nie istnieć w doświadczalnej rzeczywistości, nie ulega raczej wątpliwości, w kierunku którego z nich w sposób wykładniczy zbliża się obecnie spora część społeczeństwa, a zwłaszcza pewnych grup demograficznych. Stąd coraz bardziej brzemienny w treść wniosek, że najważniejszym z ludzkich celów - warunkiem niezbędnym osiągania jakichkolwiek innych celów - jest baczne i skrupulatne dbanie o zachowanie statusu wolicjonalnego podmiotu, czyli nie skazanie się na to, co C. S. Lewis nazwał kiedyś znamiennie "zniesieniem człowieczeństwa". Nie trzeba bowiem dodawać, że wystarczająco szeroko zakrojone "zniesienie człowieczeństwa" rozumiane w opisywanym tu sensie byłoby tożsame ze zniesieniem ludzkości.
Sunday, January 21, 2024
Różnica "oświatowa" między etatyzmem autorytarnym a etatyzmem infantylistycznym
Na czym polega zasadnicza różnica "oświatowa" między klasycznym etatyzmem autorytarnym a jego późną formą gnilną, czyli obecnym etatyzmem infantylistycznym? Otóż ten pierwszy odtrąbia sukces wtedy, gdy masy zagonione do ośrodków indoktrynacyjnych przyswajają sobie jak najwięcej uznaniowych informacji, co nazywane jest "wyposażaniem w wiedzę świadomych obywateli". Natomiast ten drugi odtrąbia sukces wtedy, gdy masy zagonione do ośrodków indoktrynacyjnych przyswajają sobie jak najmniej jakichkolwiek informacji, co nazywane jest "nieobciążaniem wiedzą zestresowanych dzieciątek".
Innymi słowy, gdy ostatecznie wypalają się ambicje "poprawiaczy świata" w zakresie oświecania ludzkości, ich późnym pogrobowcom pozostaje już jedynie otwarcie ją zaciemniać. Każdy zatem, kto wie, że poprawić można nie świat, a jedynie siebie, powinien jak najskrupulatniej osłaniać się przed ich wpływami - już samo to będzie bowiem miało znaczącą dydaktyczną wartość.
Innymi słowy, gdy ostatecznie wypalają się ambicje "poprawiaczy świata" w zakresie oświecania ludzkości, ich późnym pogrobowcom pozostaje już jedynie otwarcie ją zaciemniać. Każdy zatem, kto wie, że poprawić można nie świat, a jedynie siebie, powinien jak najskrupulatniej osłaniać się przed ich wpływami - już samo to będzie bowiem miało znaczącą dydaktyczną wartość.
Labels:
dydaktyka,
edukacja,
etatyzm,
indoktrynacja,
infantylizm
Monday, January 15, 2024
Ani sens, ani przypadek: czyli o naturze forsowanej dziś kumulacji samobójczych ideologii
Błędem jest doszukiwanie się jakiegokolwiek jawnego bądź ukrytego sensu w kumulacji forsowanych dziś nachalnie samobójczych i mizantropicznych ideologii. Jednocześnie błędem jest też przekonanie, że ich obecna nawała jest w ostatecznym rachunku przypadkowym rezultatem niefortunnego splotu okoliczności. W rzeczywistości jest bowiem tak, że autodestrukcyjny i upokarzający nonsens wszystkich tych ideologii ma służyć temu, dla kogo pogrążanie świata w absurdzie jest celem samym w sobie.
Innymi słowy, z jednej strony nie warto tracić czasu na gdybanie o docelowym kształcie osławionego "nowego porządku świata", bo z kumulacji absurdów nie jest w stanie wyłonić się żaden porządek, ale z drugiej strony nie należy przypuszczać, że w tym szaleństwie nie ma metody. Tylko wtedy z jednej strony nie przeszacuje się możliwości przeciwnika, a z drugiej strony nie zlekceważy się jego niszczycielskiej determinacji, łącząc niezłomną czujność z głębokim wewnętrznym pokojem.
Innymi słowy, z jednej strony nie warto tracić czasu na gdybanie o docelowym kształcie osławionego "nowego porządku świata", bo z kumulacji absurdów nie jest w stanie wyłonić się żaden porządek, ale z drugiej strony nie należy przypuszczać, że w tym szaleństwie nie ma metody. Tylko wtedy z jednej strony nie przeszacuje się możliwości przeciwnika, a z drugiej strony nie zlekceważy się jego niszczycielskiej determinacji, łącząc niezłomną czujność z głębokim wewnętrznym pokojem.
Labels:
absurd,
czujność,
ideologia,
mizantropia,
pokój,
samobójstwo
Saturday, January 13, 2024
Nie ma i nie może być żadnego dialogu między Bożą ewangelią a diabelską ideologią
Jeśli ktoś głosi otwarcie i jednoznacznie między innymi to, że chrześcijanie i marksiści powinni ze sobą "dialogować w celu wypracowania wspólnej etyki społecznej" - tzn. jeśli ktoś głosi otwarcie i jednoznacznie potrzebę powstania syntezy Bożej ewangelii i diabelskiej ideologii - ten nie ma nic wspólnego z Kościołem założonym przez Chrystusa, z wyjątkiem tego, że próbuje go w wyrachowany sposób zniszczyć poprzez konsekwentne sianie zamętu i zgorszenia połączone z zachowywaniem wizerunkowych pozorów.
Natomiast niekończące się próby uprawiania logicznej ekwilibrystyki usiłujące tłumaczyć podobne stwierdzenia "błędami komunikacyjnymi", "niefortunną ignorancją", "duszpasterską nieroztropnością" czy "ekstrawagancką dyplomacją" grożą niestety popełnieniem gwałtu na zasadzie niesprzeczności i popadnięciem w stan duchowej schizofrenii, przed którą należy wszystkich solennie przestrzegać, jako że od pewnego momentu wydobycie się z jej okowów może graniczyć z cudem.
Natomiast niekończące się próby uprawiania logicznej ekwilibrystyki usiłujące tłumaczyć podobne stwierdzenia "błędami komunikacyjnymi", "niefortunną ignorancją", "duszpasterską nieroztropnością" czy "ekstrawagancką dyplomacją" grożą niestety popełnieniem gwałtu na zasadzie niesprzeczności i popadnięciem w stan duchowej schizofrenii, przed którą należy wszystkich solennie przestrzegać, jako że od pewnego momentu wydobycie się z jej okowów może graniczyć z cudem.
Subscribe to:
Posts (Atom)