Skład osobowy obecny przy scenie Bożego Narodzenia pozwala wysnuć dość oczywiste, choć nie dość często uświadomione wnioski dotyczące intelektualnych kwalifikacji niezbędnych do odkrycia Prawdy przez duże P.
Otóż z jednej strony widzimy w tej scenie pastuszków, czyli szczerych i pokornych prostaczków, a z drugiej strony Trzech Króli, zwanych bardziej poprawnie Mędrcami ze Wschodu. Innymi słowy, z jednej strony widzimy tam osoby, które tak ufnie i bezpretensjonalnie trzymają się naturalnego światła rozumu, że uchwytują najważniejszą z prawd w sposób całkowicie intuicyjny, a z drugiej strony osoby, które cechuje nie jedynie spryt, inteligencja czy nawet erudycja, tylko autentyczna mądrość, a więc nieposzlakowana intelektualna moralność i umysłowa niezłomność. Jeszcze zaś inaczej rzecz ujmując, mamy tam do czynienia po pierwsze z osobami, które nie myślą o swoim myśleniu, a po drugie z osobami, które rzeczywiście i świadomie myślą, a nie jedynie myślą, że myślą.
Z kolei wszyscy ci, którzy sytuują się gdzieś pomiędzy - saduceusze, faryzeusze, "uczeni w Piśmie", politycy, dygnitarze i klakierzy wszystkich tych grup - pozostają ślepi mimo swoich intelektualnych czy moralnych pretensji. Wniosek z tego taki, że prawda pozostaje dla danej osoby tym bardziej nieuchwytna, w im większym stopniu nasiąknie ona podobnymi pretensjami. To z kolei sugeruje, że najbardziej niebezpieczne jest w tym kontekście życie w takim systemie społecznym, politycznym i edukacyjnym, który podobne pretensje w największym stopniu namnaża, potęguje i instytucjonalizuje.
Jest to wniosek o tyle aktualny i trzeźwiący, o ile właśnie w takim systemie żyje człowiek dzisiejszy. Otóż tzw. demokracja przedstawicielska daje mu przekonanie, że jest na tyle bystry, by rządzić innymi, tzw. państwo opiekuńcze wprowadza go w przeświadczenie, że jest na tyle ważny, by móc żyć cudzym kosztem, łatwe wchodzenie w posiadanie "wyższego wykształcenia" każe mu sądzić, że przynależy w jakimkolwiek stopniu do "umysłowej elity", technologiczne gadżeciarstwo budzi w nim mniemanie, że może sterować rzeczywistością, a toksyczna mieszanina neomarksizmu i "postmodernizmu" (której wcale nie trzeba umieć nazwać) rodzi w nim konstatację, że "każdy ma swoją prawdę", a kto jej nie uznaje, ten jest "ciemiężycielem i dyskryminatorem".
Innymi słowy, żaden system w historii nie namnażał w takim stopniu ćwierćinteligentów, "gadających głów", fanfaronów, roszczeniowców, szarlatanów i narcyzów przy jednoczesnej bezprecedensowo gruntownej eliminacji zarówno uczciwych prostaczków, jak i autentycznych mędrców. Nic zatem dziwnego, że w zakresie odkrywania prawdy i sprawnego posługiwania się nią - zwłaszcza gdy idzie o jej odmianę autoteliczną, a nie instrumentalną - wypada on nadzwyczaj blado.
Zdaje się więc, że najskuteczniejszym sposobem na nie bycie wchłoniętym przez ową intelektualnie jałową "grupę środka" jest bycie świadomie antysystemowym - tzn. z jednej strony wystrzeganie się przeświadczenia, że systemowy konsensus jest w jakimkolwiek stopniu wyznacznikiem prawdy, a zbieranie systemowych pochwał i apanaży jakimkolwiek świadectwem zbliżenia się do niej, zaś z drugiej strony nie angażowanie się w żadne wielkie antysystemowe krucjaty wymagające potencjalnie nieograniczonej ilości czasu i gorliwości.
Podsumowując, rzecz tu w konsekwentnym zachowywaniu zdrowego dystansu wobec wszystkiego, co mieni się "nowoczesnym", "przełomowym", "prestiżowym" czy "postępowym" (ale i "swojskim", "poufałym", "standardowym" czy "autorytatywnym"), po to, by w jak największym stopniu móc zbliżyć się do tego, co ponadczasowe, fundamentalne i niezawodne, czyli pozasystemowo prawdziwe. Tylko wtedy, jak należy przypuszczać, będzie można jak najskuteczniej korzystać zarówno z nieomylnej intuicji szczerego prostaczka, jak i z pieczołowitej dedukcji mędrca - czyli dostrzegać przewodnią gwiazdę, która wskaże pewną drogę wśród manowców nawet na najbardziej zadymionym niebie.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment