Znaczna część ludzkości - nauczona, miejmy nadzieję, nieskończoną serią doświadczeń - doszła już do etapu, w którym nie wierzy rządom zarówno wtedy, gdy zarzekają się one, że nie zrobiły tego, o co są oskarżane, jak i wtedy, gdy teatralnie biją się w piersi ogłaszając, że jednak to zrobiły.
Świadczy to o szerokim przyswojeniu sobie zdroworozsądkowej reguły poznawczej głoszącej, że o ile w przypadku zwykłych ludzi o prawdziwości ich stwierdzeń należy orzekać przede wszystkim w oparciu o to, co kto mówi, a nie o to, kto co mówi, w przypadku zawodowych kłamców jest wręcz przeciwnie. Innymi słowy, ilekroć wypowiada się zawodowy kłamca, należy założyć, że mówi nieprawdę, co jednakowoż - w przypadku wypierania się przez niego wcześniejszych stwierdzeń - wcale nie oznacza, że owe wcześniejsze stwierdzenia były prawdziwe. Taka jest wszakże różnica między prawdą a kłamstwem, że ta pierwsza ma tylko jedno oblicze, podczas gdy to drugie potrafi przyjmować nieskończoną liczbę masek.
Podsumowując, domyślna niewiara w słowa przedstawicieli reżimów to bardzo zdrowy odruch. Trzeba jednakże zadbać w następnym kroku o równie odruchową świadomość obiektywnej natury prawdy i obiektywnych reguł jej odkrywania - po to, by uniemożliwić zawodowym kłamcom zacieranie prawdy nie tylko wskutek kłamania, ale też wskutek cynicznego posługiwania się dźwiękami i znakami układającymi się od czasu do czasu w komunikaty prawdziwe.
Wtedy bowiem, usłyszawszy lub dostrzegłszy podobny komunikat wychodzący od zawodowego kłamcy, będzie można nie tylko odruchowo zrozumieć, że, jak zwykle, ma się do czynienia z kłamliwym zamiarem, ale też zacząć dochodzić, jakiemu zakłamanemu celowi służy w tym kontekście ubranie się w ornat prawdomówcy. Dopiero wtedy zaś będzie się można należycie zabezpieczyć przed realizacją tego celu lub nawet ją uniemożliwić, przekonując się nie tylko o poznawczej, ale i o wyzwolicielskiej mocy prawdy.
Sunday, July 30, 2023
Wednesday, July 26, 2023
Austriacka szkoła ekonomii a CBDC, ESG, UBI i inne nowomodne wymysły społeczno-gospodarcze
Austriacka szkoła ekonomii, z uwagi na logiczno-dedukcyjny charakter formułowanych przez siebie teorii oraz przyczynowo-realistyczny charakter odnoszenia tychże teorii do gospodarczej rzeczywistości, jest jedyną tradycją ekonomiczną świadomie aspirującą do odkrycia ponadczasowych, a więc uniwersalnie stosowalnych prawd rządzących ową rzeczywistością. Nie powinno zatem zaskakiwać, że jej dorobek znajduje oczywiste zastosowanie w ocenie najbardziej aktualnych czy też nowomodnych zjawisk społeczno-gospodarczych.
I tak na przykład, w świetle swojej refleksji na temat logicznej esencji solidnego środka wymiany, ASE wysyła wyjątkowo silne sygnały alarmowe w odniesieniu do niesławnej idei CBDC (cyfrowej waluty banku centralnego), wskazując, że jest to nic innego, jak pieniądz dekretowy na sterydach, umożliwiający bezprecedensowo szeroko zakrojoną redystrybucję siły nabywczej w kierunku grup specjalnego interesu oraz błyskawiczną monetyzację długu publicznego. Stworzenie globalnej platformy obsługi CBDC byłoby z kolei istotnym krokiem na drodze do eliminacji konkurencji walutowej, która, jak sugerują "austriacy", jest najlepszym z niedoskonałych buforów antyinflacyjnych w świecie pozbawionym rynkowego pieniądza.
Podobnie, w świetle swoich rozważań nad kluczową rolą rachunku ekonomicznego w procesie racjonalnej alokacji zasobów, przedstawiciele ASE dostrzegają oczywiste zagrożenie w natarczywie stręczonych "standardach ESG", które, paradując w kostiumie "dobrych praktyk rynkowych", są w istocie czynnikiem zaburzającym kalkulację biznesową arbitralnymi, ideologicznie nacechowanymi obostrzeniami nakładanymi na działalność gospodarczą przez globalny oligarchiczny kompleks biurokratyczno-korporacyjny.
Z kolei tzw. dochód bezwarunkowy w swych najrozmaitszych koncepcyjnych odmianach to, jak wykazują "austriacy", najpełniejsza i najbardziej rozzuchwalona forma bastiatowskiej "wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych", czyli ostateczna postać zuniwersalizowanego pasożytnictwa. To zaś, biorąc pod uwagę namysł ASE nad logiką ludzkiego działania i wyrastającą zeń strukturą motywacji, musi skutkować błyskawiczną konsumpcją kapitału, a tym samym katapultowaniem gospodarki co najmniej do poziomu przedindustrialnego.
Nie trzeba dodawać, że wobec powyższych uwag zjawiskiem w najwyższym stopniu przypieczętowującym los światowej gospodarki byłoby połączenie wszystkich wzmiankowanych wymysłów, a więc "dochód bezwarunkowy" wypłacany w "cyfrowej walucie banku centralnego" wyłącznie tym, którzy spełniają "standardy ESG". I nawet jeśli podobne zjawisko wydaje się o wiele zbyt wielopiętrowo niedorzeczne, aby mogło kiedykolwiek zaistnieć, warto potraktować je jako hipotetyczny antyideał, przeciw któremu należy wzmagać wszelkie siły oporu - konceptualne i praktyczne, biznesowe i trzeciosektorowe oraz indywidualne i zbiorowe. Na każdej z tych płaszczyzn trudno zaś o bardziej rzetelnego intelektualnego przewodnika niż ekonomiczny dorobek szkoły austriackiej.
I tak na przykład, w świetle swojej refleksji na temat logicznej esencji solidnego środka wymiany, ASE wysyła wyjątkowo silne sygnały alarmowe w odniesieniu do niesławnej idei CBDC (cyfrowej waluty banku centralnego), wskazując, że jest to nic innego, jak pieniądz dekretowy na sterydach, umożliwiający bezprecedensowo szeroko zakrojoną redystrybucję siły nabywczej w kierunku grup specjalnego interesu oraz błyskawiczną monetyzację długu publicznego. Stworzenie globalnej platformy obsługi CBDC byłoby z kolei istotnym krokiem na drodze do eliminacji konkurencji walutowej, która, jak sugerują "austriacy", jest najlepszym z niedoskonałych buforów antyinflacyjnych w świecie pozbawionym rynkowego pieniądza.
Podobnie, w świetle swoich rozważań nad kluczową rolą rachunku ekonomicznego w procesie racjonalnej alokacji zasobów, przedstawiciele ASE dostrzegają oczywiste zagrożenie w natarczywie stręczonych "standardach ESG", które, paradując w kostiumie "dobrych praktyk rynkowych", są w istocie czynnikiem zaburzającym kalkulację biznesową arbitralnymi, ideologicznie nacechowanymi obostrzeniami nakładanymi na działalność gospodarczą przez globalny oligarchiczny kompleks biurokratyczno-korporacyjny.
Z kolei tzw. dochód bezwarunkowy w swych najrozmaitszych koncepcyjnych odmianach to, jak wykazują "austriacy", najpełniejsza i najbardziej rozzuchwalona forma bastiatowskiej "wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych", czyli ostateczna postać zuniwersalizowanego pasożytnictwa. To zaś, biorąc pod uwagę namysł ASE nad logiką ludzkiego działania i wyrastającą zeń strukturą motywacji, musi skutkować błyskawiczną konsumpcją kapitału, a tym samym katapultowaniem gospodarki co najmniej do poziomu przedindustrialnego.
Nie trzeba dodawać, że wobec powyższych uwag zjawiskiem w najwyższym stopniu przypieczętowującym los światowej gospodarki byłoby połączenie wszystkich wzmiankowanych wymysłów, a więc "dochód bezwarunkowy" wypłacany w "cyfrowej walucie banku centralnego" wyłącznie tym, którzy spełniają "standardy ESG". I nawet jeśli podobne zjawisko wydaje się o wiele zbyt wielopiętrowo niedorzeczne, aby mogło kiedykolwiek zaistnieć, warto potraktować je jako hipotetyczny antyideał, przeciw któremu należy wzmagać wszelkie siły oporu - konceptualne i praktyczne, biznesowe i trzeciosektorowe oraz indywidualne i zbiorowe. Na każdej z tych płaszczyzn trudno zaś o bardziej rzetelnego intelektualnego przewodnika niż ekonomiczny dorobek szkoły austriackiej.
Tuesday, July 25, 2023
Austriacka szkoła ekonomii jako środek zapobiegawczy przeciw gospodarczym katastrofom
Tradycja austriacka w ekonomii, mimo, a może właśnie wskutek swojego częstokroć podkreślanego aprioryczno-dedukcyjnego charakteru, okazuje się jedyną tradycją, której prognostyczna siła była w stanie ocalić ludzkość przed największymi gospodarczymi kataklizmami w dziejach.
Bezwzględnie poważne potraktowanie misesowskiego teorematu o niemożliwości zaistnienia racjonalnie alokującej zasoby gospodarki socjalistycznej mogłoby dać ludności Rosji, Chin czy Indii motywację niezbędną do tego, by nie dać się zniewolić marksistowskim szaleńcom i nie nastręczyć sobie (oraz swoim politycznym "sojusznikom") kilkudziesięciu lat gospodarczej i społecznej ruiny.
Podobnie, bezwzględnie poważne potraktowanie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (nawet w jej embrionalnej postaci wyrażonej w 1912 roku w "Teorii pieniądza i kredytu") mogłoby dać społeczeństwu amerykańskiemu motywację do tego, żeby uśmiercić "potwora z Jekyll Island" (czyli tzw. rezerwę federalną), a tym samym utorować drogę do analogicznych działań w innych krajach, czego zwieńczeniem byłoby uniknięcie Wielkiej Depresji (a wskutek tego być może również drugiej wojny światowej).
Oczywiście, nie sposób nie docenić w tym kontekście ostrzegawczej roli innych tradycji ekonomicznych. Ekonomia klasyczna słusznie alarmowała przed skutkami merkantylizmu, szkoła wyboru publicznego przed przypisywaniem politykom bezinteresownych intencji, a nowa klasyczna makroekonomia przed próbami "stabilizacyjnego" sterowania popytem, niemniej skala katastrof, których można było uniknąć w wyniku pełnego wzięcia pod uwagę powyższych ostrzeżeń, jest jednak nieporównywalna z tymi, przed którymi mogło ochronić świat dawanie zasłużonego posłuchu "Austriakom".
Ze wszech miar warto wyciągnąć tu z historii stosowne lekcje, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nikt tak dogłębnie i konsekwentnie jak "Austriacy" nie podkreśla po dziś dzień, że najskuteczniejszymi narzędziami błyskawicznego i globalnie zakrojonego rujnowania gospodarki pozostają banki centralne i waluty dekretowe, a skuteczne wdrożenie orwellowsko-zajdlowskiego tworu zwanego CBDC (cyfrowym pieniądzem banków centralnych) spotęgowałoby ich niszczycielski potencjał w sposób bezprecedensowy.
Podsumowując, jako że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra (dedukcyjnie ścisła) teoria, należy ze szczególną pilnością zadbać dziś o znajomość myśli Mengera, Misesa, Hayeka i Rothbarda, by uczulać społeczeństwo na konieczność wyłamywania kłów monetarnemu "systemowi Bestii" otwarcie prącemu ku globalnej gospodarczej implozji. Może się bowiem okazać, że rzetelna wiedza ekonomiczna okaże się tu kluczowym zasobem pozwalającym nie tylko ocalić ziemski dobytek, ale też nie sprzedać swojej duszy, unikając niewoli znacznie głębszej niż ta, która zawiera się w pustce portfela.
Bezwzględnie poważne potraktowanie misesowskiego teorematu o niemożliwości zaistnienia racjonalnie alokującej zasoby gospodarki socjalistycznej mogłoby dać ludności Rosji, Chin czy Indii motywację niezbędną do tego, by nie dać się zniewolić marksistowskim szaleńcom i nie nastręczyć sobie (oraz swoim politycznym "sojusznikom") kilkudziesięciu lat gospodarczej i społecznej ruiny.
Podobnie, bezwzględnie poważne potraktowanie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (nawet w jej embrionalnej postaci wyrażonej w 1912 roku w "Teorii pieniądza i kredytu") mogłoby dać społeczeństwu amerykańskiemu motywację do tego, żeby uśmiercić "potwora z Jekyll Island" (czyli tzw. rezerwę federalną), a tym samym utorować drogę do analogicznych działań w innych krajach, czego zwieńczeniem byłoby uniknięcie Wielkiej Depresji (a wskutek tego być może również drugiej wojny światowej).
Oczywiście, nie sposób nie docenić w tym kontekście ostrzegawczej roli innych tradycji ekonomicznych. Ekonomia klasyczna słusznie alarmowała przed skutkami merkantylizmu, szkoła wyboru publicznego przed przypisywaniem politykom bezinteresownych intencji, a nowa klasyczna makroekonomia przed próbami "stabilizacyjnego" sterowania popytem, niemniej skala katastrof, których można było uniknąć w wyniku pełnego wzięcia pod uwagę powyższych ostrzeżeń, jest jednak nieporównywalna z tymi, przed którymi mogło ochronić świat dawanie zasłużonego posłuchu "Austriakom".
Ze wszech miar warto wyciągnąć tu z historii stosowne lekcje, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nikt tak dogłębnie i konsekwentnie jak "Austriacy" nie podkreśla po dziś dzień, że najskuteczniejszymi narzędziami błyskawicznego i globalnie zakrojonego rujnowania gospodarki pozostają banki centralne i waluty dekretowe, a skuteczne wdrożenie orwellowsko-zajdlowskiego tworu zwanego CBDC (cyfrowym pieniądzem banków centralnych) spotęgowałoby ich niszczycielski potencjał w sposób bezprecedensowy.
Podsumowując, jako że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra (dedukcyjnie ścisła) teoria, należy ze szczególną pilnością zadbać dziś o znajomość myśli Mengera, Misesa, Hayeka i Rothbarda, by uczulać społeczeństwo na konieczność wyłamywania kłów monetarnemu "systemowi Bestii" otwarcie prącemu ku globalnej gospodarczej implozji. Może się bowiem okazać, że rzetelna wiedza ekonomiczna okaże się tu kluczowym zasobem pozwalającym nie tylko ocalić ziemski dobytek, ale też nie sprzedać swojej duszy, unikając niewoli znacznie głębszej niż ta, która zawiera się w pustce portfela.
Labels:
gospodarka,
komunizm,
prognostyka,
szkoła austriacka,
wielka depresja
Saturday, July 22, 2023
"Uważność", "sprawczość" i słowna wywrotowość
Jako że władza nad językiem to jeden z fundamentów "rządu dusz", należy zwracać szczególnie baczną uwagę na próby "ubogacania" języka w nieoczywisty, pozornie spontaniczny sposób.
Podczas gdy o nachalnym urabianiu języka pod kątem realizacji ideologicznych celów można mówić w kontekście zanieczyszczania go jaskrawymi neologizmami ("stachanowiec", "prekariusz", "seksworker" itp.), owo urabianie przybiera też czasem subtelniejszą i bardziej przewrotną formę. Zamiast zakażania języka rażącym nowosłowiem mamy wówczas do czynienia z wprowadzaniem doń słów pozornie normalnych i leksykalnie naturalnych, choć wcześniej w mowie ani piśmie raczej nieobecnych.
Sztandarowymi przykładami są tu słowa takie jak "uważność", "sprawczość" i "przemocowość". Są to niby normalne polskie wyrazy o oczywistych znaczeniowych powiązaniach, a jednocześnie o ich zgrzytliwości i wyczuwalnej sztuczności świadczy fakt, że do niedawna niemal w ogóle nie występowały one w polszczyźnie, nagle hurtowo pojawiając się w środkach masowego przekazu. Oznacza to, że przez wieki były one zbędne w spontanicznym porządku komunikacji w naszej części świata, ostatnio zaś zostały do niego wprowadzone celem planowego przesterowania go w określonym kierunku.
Otóż np. "uważność" to z całą pewnością nie po prostu bycie uważnym, bo istnieje mnóstwo bardziej językowo naturalnych określeń owego stanu rzeczy: baczność, czujność, ostrożność, przezorność itd. Jaki jest zatem cel odgórnej popularyzacji owego zbytecznego wyrazu? Kto nawet pobieżnie zbada tę kwestię, ten przekona się szybko, że rzeczona "uważność" to kalka z angielskiego "mindfulness", co jest z kolei zwyczajowym tłumaczeniem słowa "sati", pod którym kryje się ogromny bagaż newage'owskiego pseudomistycyzmu importowanego ze wschodu i dostrajanego do egzystencjalnej pustki znacznej części zachodnich społeczeństw.
Podobnie, "sprawczość" to nie po prostu zdolność do sprawiania czegoś, bo tu również mamy cały szereg dobrze oswojonych i odwiecznie stosowanych określeń: wpływ, oddziaływanie, możliwość, potencjał itd. I znowu, ktokolwiek zbada sprawę choć pobieżnie, ten momentalnie zda sobie sprawę, że owa "sprawczość" to kalka z angielskiego "agency", terminu kluczowego dla wszelkich odmian tzw. teorii krytycznej, która klasyczną marksistowską "walkę klas" zastępuje dużo szerzej zakrojoną "walką dyskursów" czy "tożsamości". Owa "walka dyskursów" czy "tożsamości" jest zaś o tyle bardziej uniwersalnym narzędziem ideologicznego wichrzycielstwa, o ile umożliwia wmówienie teoretycznie każdemu, że mimo posiadania konkretnych praw czy możliwości działania w społeczeństwie, nie posiada on wciąż jakiejś mgławicowej, dowolnie definiowanej "sprawczości" pozwalającej na realne ich wykorzystywanie.
Z kolei "przemocowość" to nie zwyczajna dzikość, brutalność, bezwzględność czy okrucieństwo, bo wszystkie te określenia są z uwagi na swoją plastyczność bardzo konkretnie zakorzenione w rzeczywistości fizycznych działań czy politycznych represji. Tymczasem "przemocowość", która również wyrasta z zatrutego korzenia "teorii krytycznej" (jest to upowszechnione tłumaczenie terminów "structural violence" i "cultural violence"), sugeruje, że ofiarą rzekomej przemocy może być każdy, choćby respektowane były wszystkie jego prawa i choćby nie dotykała go żadna obiektywnie dostrzegalna agresja, co, nie trzeba dodawać, jest doskonałym podglebiem dla ideologicznego mącicielstwa o nieograniczonym zakresie.
Podsumowując, jeśli dane słowo, choć pozornie naturalne i leksykalnie współbrzmiące ze spontanicznie powstałym korpusem językowym, pojawia się nagle nie wiadomo skąd i próbuje samą nachalnością swojego stosowania wyprzeć swoje dużo bardziej oswojone zastępniki, wówczas należy zachowywać szczególną czujność i przezorność (a nie, broń Boże, "uważność") przed stosunkowo subtelnymi próbami socjomanipulacji. W innym bowiem przypadku zbyt późno możemy się przekonać, że "mówimy prozą", do której przyzwyczaiły nas czynniki mające wobec społeczeństwa cele zgoła nieprozaiczne w swej wywrotowości.
Podczas gdy o nachalnym urabianiu języka pod kątem realizacji ideologicznych celów można mówić w kontekście zanieczyszczania go jaskrawymi neologizmami ("stachanowiec", "prekariusz", "seksworker" itp.), owo urabianie przybiera też czasem subtelniejszą i bardziej przewrotną formę. Zamiast zakażania języka rażącym nowosłowiem mamy wówczas do czynienia z wprowadzaniem doń słów pozornie normalnych i leksykalnie naturalnych, choć wcześniej w mowie ani piśmie raczej nieobecnych.
Sztandarowymi przykładami są tu słowa takie jak "uważność", "sprawczość" i "przemocowość". Są to niby normalne polskie wyrazy o oczywistych znaczeniowych powiązaniach, a jednocześnie o ich zgrzytliwości i wyczuwalnej sztuczności świadczy fakt, że do niedawna niemal w ogóle nie występowały one w polszczyźnie, nagle hurtowo pojawiając się w środkach masowego przekazu. Oznacza to, że przez wieki były one zbędne w spontanicznym porządku komunikacji w naszej części świata, ostatnio zaś zostały do niego wprowadzone celem planowego przesterowania go w określonym kierunku.
Otóż np. "uważność" to z całą pewnością nie po prostu bycie uważnym, bo istnieje mnóstwo bardziej językowo naturalnych określeń owego stanu rzeczy: baczność, czujność, ostrożność, przezorność itd. Jaki jest zatem cel odgórnej popularyzacji owego zbytecznego wyrazu? Kto nawet pobieżnie zbada tę kwestię, ten przekona się szybko, że rzeczona "uważność" to kalka z angielskiego "mindfulness", co jest z kolei zwyczajowym tłumaczeniem słowa "sati", pod którym kryje się ogromny bagaż newage'owskiego pseudomistycyzmu importowanego ze wschodu i dostrajanego do egzystencjalnej pustki znacznej części zachodnich społeczeństw.
Podobnie, "sprawczość" to nie po prostu zdolność do sprawiania czegoś, bo tu również mamy cały szereg dobrze oswojonych i odwiecznie stosowanych określeń: wpływ, oddziaływanie, możliwość, potencjał itd. I znowu, ktokolwiek zbada sprawę choć pobieżnie, ten momentalnie zda sobie sprawę, że owa "sprawczość" to kalka z angielskiego "agency", terminu kluczowego dla wszelkich odmian tzw. teorii krytycznej, która klasyczną marksistowską "walkę klas" zastępuje dużo szerzej zakrojoną "walką dyskursów" czy "tożsamości". Owa "walka dyskursów" czy "tożsamości" jest zaś o tyle bardziej uniwersalnym narzędziem ideologicznego wichrzycielstwa, o ile umożliwia wmówienie teoretycznie każdemu, że mimo posiadania konkretnych praw czy możliwości działania w społeczeństwie, nie posiada on wciąż jakiejś mgławicowej, dowolnie definiowanej "sprawczości" pozwalającej na realne ich wykorzystywanie.
Z kolei "przemocowość" to nie zwyczajna dzikość, brutalność, bezwzględność czy okrucieństwo, bo wszystkie te określenia są z uwagi na swoją plastyczność bardzo konkretnie zakorzenione w rzeczywistości fizycznych działań czy politycznych represji. Tymczasem "przemocowość", która również wyrasta z zatrutego korzenia "teorii krytycznej" (jest to upowszechnione tłumaczenie terminów "structural violence" i "cultural violence"), sugeruje, że ofiarą rzekomej przemocy może być każdy, choćby respektowane były wszystkie jego prawa i choćby nie dotykała go żadna obiektywnie dostrzegalna agresja, co, nie trzeba dodawać, jest doskonałym podglebiem dla ideologicznego mącicielstwa o nieograniczonym zakresie.
Podsumowując, jeśli dane słowo, choć pozornie naturalne i leksykalnie współbrzmiące ze spontanicznie powstałym korpusem językowym, pojawia się nagle nie wiadomo skąd i próbuje samą nachalnością swojego stosowania wyprzeć swoje dużo bardziej oswojone zastępniki, wówczas należy zachowywać szczególną czujność i przezorność (a nie, broń Boże, "uważność") przed stosunkowo subtelnymi próbami socjomanipulacji. W innym bowiem przypadku zbyt późno możemy się przekonać, że "mówimy prozą", do której przyzwyczaiły nas czynniki mające wobec społeczeństwa cele zgoła nieprozaiczne w swej wywrotowości.
Saturday, July 15, 2023
Nie ma żadnych darmowych obiadów, nawet w postaci spuścizny procesów rozwojowych
Ze wszech miar prawdziwego porzekadła głoszącego, że "nie ma żadnych darmowych obiadów", nie należy interpretować wyłącznie jako zwięzłego przedstawienia prawdy, iż w świecie panuje nieusuwalna rzadkość dóbr, w związku z czym za wszelkie "darmowe" dobra musi płacić - dobrowolnie bądź mimowolnie - ktoś inny niż ich bezpośredni beneficjent.
Porzekadło to ma w istocie znacznie szersze zastosowanie, ilustrując choćby fakt, że rozmaite "pozytywne efekty zewnętrzne" związane z ogólnym rozwojem gospodarczym również nie są bezpłatnymi korzyściami. Jeśli np. w wyniku rozwoju gospodarczego powszechnie dostępnym dobrem staje się wyższe wykształcenie, to absolutnie nie należy tego traktować jako zaistnienia darmowego akcesu do jakiejkolwiek społecznej elity. Wręcz przeciwnie, należy raczej przyjąć, iż powszechna dostępność wyższego wykształcenia wiąże się nierozerwalnie z jego dewaluacją (a czasem wręcz antywaluacją, jak ma to w miejsce w przypadku tzw. wokeizmu), co oznacza, że chęć wyróżnienia się na rynku kompetencji wymaga wówczas dodatkowych, osobiście sprofilowanych wysiłków.
Podobnie, powszechnego dostępu do Internetu nie należy traktować jako bezpłatnego wglądu w nieprzebrane źródło "kapitału informacyjnego". Przeciwnie, należy zachowywać tu świadomość, że im łatwiej można sobie serwować "darmowe informacyjne obiady", tym więcej trzeba wkładać intelektualnego i organizacyjnego wysiłku w oddzielanie pełnowartościowej intelektualnej strawy od ogłupiających pustych kalorii i trucizn.
Podsumowując, nigdy dość podkreślania, że nigdy nie ma nic za darmo - ani na poziomie poszczególnych dóbr, ani na poziomie szerszych procesów społeczno-gospodarczych sprzyjających ogólnoludzkiej produktywności. Innymi słowy, przywołując klasyka nad klasykami, "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą". Każdy dar, którego odbiorca nie pomnoży wytężoną pracą i nie przekaże naprzód z naddatkiem, ostatecznie okaże się dla niego przekleństwem. Jeśli więc ktokolwiek trzyma się jeszcze bałamutnej wizji "ziemskiego raju post-rzadkości", ten powinien uwolnić się od niej tym prędzej, im bardziej nie chce przykładać ręki do zaistnienia ziemskiego piekła, w którym panuje przede wszystkim dotkliwa rzadkość dóbr najcenniejszych: rozumu, sumienia, wolności, godności i duchowej trzeźwości.
Porzekadło to ma w istocie znacznie szersze zastosowanie, ilustrując choćby fakt, że rozmaite "pozytywne efekty zewnętrzne" związane z ogólnym rozwojem gospodarczym również nie są bezpłatnymi korzyściami. Jeśli np. w wyniku rozwoju gospodarczego powszechnie dostępnym dobrem staje się wyższe wykształcenie, to absolutnie nie należy tego traktować jako zaistnienia darmowego akcesu do jakiejkolwiek społecznej elity. Wręcz przeciwnie, należy raczej przyjąć, iż powszechna dostępność wyższego wykształcenia wiąże się nierozerwalnie z jego dewaluacją (a czasem wręcz antywaluacją, jak ma to w miejsce w przypadku tzw. wokeizmu), co oznacza, że chęć wyróżnienia się na rynku kompetencji wymaga wówczas dodatkowych, osobiście sprofilowanych wysiłków.
Podobnie, powszechnego dostępu do Internetu nie należy traktować jako bezpłatnego wglądu w nieprzebrane źródło "kapitału informacyjnego". Przeciwnie, należy zachowywać tu świadomość, że im łatwiej można sobie serwować "darmowe informacyjne obiady", tym więcej trzeba wkładać intelektualnego i organizacyjnego wysiłku w oddzielanie pełnowartościowej intelektualnej strawy od ogłupiających pustych kalorii i trucizn.
Podsumowując, nigdy dość podkreślania, że nigdy nie ma nic za darmo - ani na poziomie poszczególnych dóbr, ani na poziomie szerszych procesów społeczno-gospodarczych sprzyjających ogólnoludzkiej produktywności. Innymi słowy, przywołując klasyka nad klasykami, "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą". Każdy dar, którego odbiorca nie pomnoży wytężoną pracą i nie przekaże naprzód z naddatkiem, ostatecznie okaże się dla niego przekleństwem. Jeśli więc ktokolwiek trzyma się jeszcze bałamutnej wizji "ziemskiego raju post-rzadkości", ten powinien uwolnić się od niej tym prędzej, im bardziej nie chce przykładać ręki do zaistnienia ziemskiego piekła, w którym panuje przede wszystkim dotkliwa rzadkość dóbr najcenniejszych: rozumu, sumienia, wolności, godności i duchowej trzeźwości.
Wednesday, July 12, 2023
Nie myl pogody z klimatem, chyba żeś nieomylny
Media głównego nurtu i perorujący w nich dyżurni "eksperci" już od dawna strofują ludzi sceptycznych wobec świeckiej apokaliptyki (która, jako taka, jest zawsze pretekstem do bawienia się w świecki mesjanizm), trajkocząc im do znudzenia nad uchem, że nie wolno "mylić pogody z klimatem" (czyli punktowych wydarzeń z długofalowymi trendami).
Tymczasem na przestrzeni ostatnich paru dni rzeczone media usiłują tumanić i przestraszać nie żadnymi przekrojowymi "analizami klimatycznymi", tylko dosłownie prognozami pogody, co i rusz powołując się w alarmistycznym tonie na "deszcz tysiąclecia", "burzę tysiąclecia", "najcieplejszy dzień w historii pomiarów" i inne tego rodzaju stricte izolowane zdarzenia. Oczywiście w tym kontekście "mylić pogodę z klimatem" nie tylko wolno, ale wręcz należy, bo mylą się tym razem nieomylne ośrodki wpływu.
Jest to nic innego, jak kolejny element nieskończonego ciągu dowodów na to, że nie istnieje tak siermiężna sofistyka i tak uwłaczająca hipokryzja, do której nie uciekną się rzeczone ośrodki wpływu w dziele wodzenia mas za nos przy pomocy rozmaitych "oficjalnych narracji". I choć na przestrzeni ostatnich trzech lat globalny kompleks medialno-indoktrynacyjny zdecydowanie przeszarżował, bezpowrotnie tracąc status wiarygodnego źródła informacji w oczach szerokich rzesz ludzkich, warto na podstawie podobnych przykładów umacniać w sobie świadomość tego faktu, aby konsekwentnie kształtować w sobie cnotę roztropności umożliwiającą ścisłe oddzielanie obiektywnej rzeczywistości od publicystycznej nierzeczywistości. Wtedy bowiem, i tylko wtedy, będziemy mogli mieć pewność, że - cytując klasyka - nie myśli za nas inny mózg.
Tymczasem na przestrzeni ostatnich paru dni rzeczone media usiłują tumanić i przestraszać nie żadnymi przekrojowymi "analizami klimatycznymi", tylko dosłownie prognozami pogody, co i rusz powołując się w alarmistycznym tonie na "deszcz tysiąclecia", "burzę tysiąclecia", "najcieplejszy dzień w historii pomiarów" i inne tego rodzaju stricte izolowane zdarzenia. Oczywiście w tym kontekście "mylić pogodę z klimatem" nie tylko wolno, ale wręcz należy, bo mylą się tym razem nieomylne ośrodki wpływu.
Jest to nic innego, jak kolejny element nieskończonego ciągu dowodów na to, że nie istnieje tak siermiężna sofistyka i tak uwłaczająca hipokryzja, do której nie uciekną się rzeczone ośrodki wpływu w dziele wodzenia mas za nos przy pomocy rozmaitych "oficjalnych narracji". I choć na przestrzeni ostatnich trzech lat globalny kompleks medialno-indoktrynacyjny zdecydowanie przeszarżował, bezpowrotnie tracąc status wiarygodnego źródła informacji w oczach szerokich rzesz ludzkich, warto na podstawie podobnych przykładów umacniać w sobie świadomość tego faktu, aby konsekwentnie kształtować w sobie cnotę roztropności umożliwiającą ścisłe oddzielanie obiektywnej rzeczywistości od publicystycznej nierzeczywistości. Wtedy bowiem, i tylko wtedy, będziemy mogli mieć pewność, że - cytując klasyka - nie myśli za nas inny mózg.
Wednesday, July 5, 2023
Szkoła austriacka: realizm pod każdym względem
Być może jednym z najmniej docenianych elementów austriackiej szkoły ekonomii jest jej realizm w szerokim tego słowa znaczeniu: realizm oznaczający nie jedynie odrzucenie konstruowania modelarskich abstrakcji i równowag ogólnych na rzecz badania zademonstrowanych preferencji i procesów rynkowych, ale też podkreślanie, że ekonomia jest nauką o logice ludzkiej współpracy we wszystkich jej przyczynowych aspektach.
Stąd np. Mises wysnuł nie tylko ekonomicznie poprawny, ale też socjologicznie profetyczny wniosek, że polityka "trzeciej drogi" może doprowadzić do trwalszego i głębszego wyjałowienia instytucjonalnego podglebia wolnego społeczeństwa, niż rewolucyjny komunizm w duchu sowieckim. Ta pierwsza posiłkuje się bowiem otumaniającą strategią gotowania żaby na wolnym ogniu, podczas gdy ten drugi konfrontuje społeczeństwo z twardymi represjami, które budzą naturalny opór i konieczność hartu ducha.
Podobnie, głęboko realistyczne spojrzenie na logikę ludzkiej współpracy skłoniło Rothbarda do wniosku, że radykalna decentralizacja jest znacznie lepiej rokującym gwarantem przetrwania wolnego społeczeństwa i swobodnej przedsiębiorczości, niż polityczne intronizowanie jakiegokolwiek "liberalnego uniwersalizmu". Ten ostatni bowiem może być nie tylko całkowicie oderwany od organicznych instytucji społecznych, w obrębie których przejawiają się najbardziej fundamentalne formy społecznej współpracy, ale wręcz może być im wrogi.
Podsumowując, przyczynowy realizm szkoły austriackiej jest kluczowy nie tylko dla poprawności teorii ekonomicznych tworzonych przez jej przedstawicieli, ale też dla ich poznawczo owocnego zakorzenienia w szerszym kontekście międzyludzkiej kooperacji. O ile zaś ta pierwsza jest ponadczasowa w świetle swej logicznej spójności, o tyle to drugie zdaje się być coraz bardziej aktualne w świetle konkretnych procesów historycznych, których kulminację widzimy dziś coraz wyraźniej.
Stąd np. Mises wysnuł nie tylko ekonomicznie poprawny, ale też socjologicznie profetyczny wniosek, że polityka "trzeciej drogi" może doprowadzić do trwalszego i głębszego wyjałowienia instytucjonalnego podglebia wolnego społeczeństwa, niż rewolucyjny komunizm w duchu sowieckim. Ta pierwsza posiłkuje się bowiem otumaniającą strategią gotowania żaby na wolnym ogniu, podczas gdy ten drugi konfrontuje społeczeństwo z twardymi represjami, które budzą naturalny opór i konieczność hartu ducha.
Podobnie, głęboko realistyczne spojrzenie na logikę ludzkiej współpracy skłoniło Rothbarda do wniosku, że radykalna decentralizacja jest znacznie lepiej rokującym gwarantem przetrwania wolnego społeczeństwa i swobodnej przedsiębiorczości, niż polityczne intronizowanie jakiegokolwiek "liberalnego uniwersalizmu". Ten ostatni bowiem może być nie tylko całkowicie oderwany od organicznych instytucji społecznych, w obrębie których przejawiają się najbardziej fundamentalne formy społecznej współpracy, ale wręcz może być im wrogi.
Podsumowując, przyczynowy realizm szkoły austriackiej jest kluczowy nie tylko dla poprawności teorii ekonomicznych tworzonych przez jej przedstawicieli, ale też dla ich poznawczo owocnego zakorzenienia w szerszym kontekście międzyludzkiej kooperacji. O ile zaś ta pierwsza jest ponadczasowa w świetle swej logicznej spójności, o tyle to drugie zdaje się być coraz bardziej aktualne w świetle konkretnych procesów historycznych, których kulminację widzimy dziś coraz wyraźniej.
Subscribe to:
Posts (Atom)