Gospodarcza szarlataneria i wynikająca z niej destrukcja wyrasta ostatecznie z trzech fundamentalnych absurdów:
1. Można dostać coś za nic (wzrost z konsumpcji, kredyt z powietrza, zysk bez ryzyka, "dochód bezwarunkowy" itd., itp.).
2. To, co kto dostaje, nie wpływa na to, co kto daje (bogatych "stać" na "podzielenie się" z "biednymi", "globalnym korporacjom" nie ubędzie na protekcji "rodzimych firm", "klasie pracującej" należy się kontrola nad zasobami "rentierów" itd., itp.).
3. Ostatecznie zawsze "jakoś to będzie" ("suweren" może zadłużać się w nieskończoność, piramidy "ubezpieczeń społecznych" dotrwają do dnia mitycznej "post-rzadkości", każdą kolejną recesję można "zadrukować" itd., itp.).
Nie ma takiego ekonomicznego bałamuctwa - od starożytnego programu "chleba i igrzysk", poprzez socjalizmy i komunizmy wszelkiego autoramentu, aż po dzisiejsze rojenia o "cyfrowym państwie opiekuńczym" - które, po odcedzeniu wielopiętrowych sofizmatów i wybujałych populistycznych sloganów, nie sprowadzałoby się do wyżej wzmiankowanych elementarnych nonsensów.
Ilekroć więc napotka się biznesowy plan, polityczne hasło albo ideologiczny wymysł, który choć w najmniejszym stopniu wonieje rzeczonymi absurdami, wówczas, nie tracąc czasu na zbędne deliberacje czy polemiki, należy na miarę własnych możliwości jak najszybciej zneutralizować jego wpływ. Tylko wtedy można mieć bowiem spokojną świadomość, że wnosi się swój wkład w proces, w ramach którego codzienne czyny zwykłych ludzi odwlekają ostateczną degrengoladę - a to już, wbrew pozorom, całkiem sporo.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment