Jednym z głównych fundamentów powszechnego dziś moralnego infantylizmu jest przekonanie, że najgorszą rzeczą na świecie jest cierpienie i że brak cierpienia jest tożsamy z dobrym życiem. Tymczasem, o ile wielkim złem jest rzeczywiście celowe zadawanie cierpienia, o tyle godne przyjmowanie cierpienia jest często najskuteczniejszym zabezpieczeniem przed czymś znacznie gorszym - przed miałkim samozadowoleniem uniemożliwiającym formowanie sumienia, hartowanie charakteru i dyscyplinowanie woli, czyli zjawiska niezbędne do nabycia umiejętności moralnie słusznego postępowania.
W rezultacie świat pełen "etyków", "doradców osobistych" i "terapeutów dusz" perorujących na okrągło o "byciu sobą", "kochaniu siebie" i "dbaniu o swój holistyczny dobrostan" to jednocześnie świat pełen moralnych inwalidów, którzy, nie umiejąc godnie przyjąć cierpienia, bezrefleksyjnie akceptują każdą stręczoną im wymówkę do cierpiętnictwa, twierdząc, że na każdym kroku satysfakcję z życia odbiera im "mowa nienawiści", "toksyczny patriarchat", "systemowy rasizm", "ekologiczna katastrofa" czy któryś z tysiąca innych ideologiczno-popkulturowych straszaków.
Innymi słowy, jeśli ktoś uwierzy, że warunkiem dobrego życia jest możliwość uniknięcia niesienia życiowego krzyża, ten prędzej czy później za krzyż uzna nawet turystyczny plecak. To z kolei uczyni go niewolnikiem nie tylko własnej moralnej słabości, ale również nieskończonego pochodu domorosłych "świeckich mesjaszy", którzy w ramach realizowania swoich politycznych celów obiecają mu, że natychmiast zdejmą z niego wszystkie krzyże, tak prawdziwe jak i urojone, jeśli tylko odda im pokłon i podpisze z nimi cyrograf.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment