W jaki sposób ludzie dobrej woli mogą się najskuteczniej zjednoczyć przeciw tym, którzy chcą ich pozbawić nie tylko wolności osobistej i własności prywatnej, ale też umysłowej niezależności i duchowej godności? Otóż najlepszą metodą jest tu dogłębne zdanie sobie sprawy, że zblazowani miliarderzy, międzynarodowi biurokraci i salonowi ideolodzy perorujący o „resetowaniu świata”, „czwartej rewolucji przemysłowej”, „zielonym nowym ładzie” czy „zrównoważonej i inkluzywnej gospodarce” są jedynie propagandowymi twarzami lub w najlepszym razie wykonawcami woli kogoś nieporównanie groźniejszego, kto głównym celem swojego istnienia uczynił szkodzenie człowiekowi w każdym możliwym wymiarze. Kogoś, kto zdaje sobie przy tym sprawę, że może już nie mieć zbyt wielu okazji, żeby swoje cele zrealizować, w związku z czym mobilizuje obecnie i rzuca do walki wszystkie swoje siły.
Widząc sprawy w powyższej perspektywie, żaden człowiek dobrej woli nie pójdzie nawet na najmniejszą ugodę z tymi, którzy chcą podeptać jego człowieczeństwo i skłonić go do własnowolnego udziału w owym deptaniu. Będzie on przy tym wytrwale szukał i konsekwentnie wspierał wszystkich tych, którzy wykazują podobną świadomość zastanej sytuacji - choćby się okazało, że jest ich jedynie niewielka reszta. To wystarczy, żeby ocalić rzeczy naprawdę istotne - choćby po drodze miało się stracić wszystko pozostałe.
Saturday, July 31, 2021
Sunday, July 25, 2021
O bezowocności bycia wyłącznie libertarianinem
Jedną z bardziej jałowych postaw, jakie może przyjąć libertarianin, jest bycie wyłącznie libertarianinem. Postawa taka nie podkreśla bowiem, że wolność traktuje się jako cel sam w sobie, ale sugeruje, że wolność uznaje się za drogę donikąd. O ile więc, chcąc krzewić wolność osobistą jako najwyższą wartość społeczną, należy przyjąć podobne stanowisko w obszarze przekonań prawno-politycznych, nie należy popełniać następnie błędu zawężenia wartości wolności osobistej wyłącznie do rzeczonego obszaru.
Jeśli się bowiem ów błąd popełni, wówczas nie będzie się w stanie wykazać, że wolność osobista jest źródłem wszelkich konstruktywnych wysiłków intelektualnych, moralnych, estetycznych i duchowych, jakie może podjąć człowiek, ale stworzy się wrażenie, że umiłowanie wolności jest pretekstem do ucieczki od tego rodzaju wysiłków. To natomiast nie będzie perspektywą atrakcyjną dla kogokolwiek, kto nie chciałby zmarnować swojego człowieczeństwa - niezależnie od tego, czy miałoby się to dokonać wskutek nacisku cudzej woli, czy wskutek słabości woli własnej.
Jeśli się bowiem ów błąd popełni, wówczas nie będzie się w stanie wykazać, że wolność osobista jest źródłem wszelkich konstruktywnych wysiłków intelektualnych, moralnych, estetycznych i duchowych, jakie może podjąć człowiek, ale stworzy się wrażenie, że umiłowanie wolności jest pretekstem do ucieczki od tego rodzaju wysiłków. To natomiast nie będzie perspektywą atrakcyjną dla kogokolwiek, kto nie chciałby zmarnować swojego człowieczeństwa - niezależnie od tego, czy miałoby się to dokonać wskutek nacisku cudzej woli, czy wskutek słabości woli własnej.
Tuesday, July 20, 2021
"Rząd światowy" vs konsekwentny oddolny opór
Stronnicy wolności osobistej od lat pocieszali się faktem, że, mimo ogromnego rozpanoszenia się etatyzmu na świecie, nie istnieje póki co rząd światowy, który byłby w stanie ukrócić "prowolnościową" konkurencję między poszczególnymi rządami zabiegającymi o przyciągnięcie rzutkich imigrantów "głosujących nogami".
Tymczasem na przestrzeni ostatniego półtora roku stało się jasne, że z praktycznego punktu widzenia "rząd światowy" już istnieje, zaś zdecydowana większość rządów lokalnych wdraża w sposób mniej lub bardziej jednolity "rekomendacje" stręczone bądź to przez tzw. organizacje międzynarodowe, bądź to przez zakulisowe globalne koterie.
Powyższy fakt stanowi kolejne potwierdzenie znanej od dawna w kręgach wolnościowych prawdy, iż stosunkowo niewielkie znaczenie ma to, jakie będą doraźne rezultaty funkcjonowania procedur "demokracji przedstawicielskiej", wielkie znaczenie ma natomiast to, w jakim stopniu w reakcji na owe rezultaty jest w stanie pojawić się konsekwentny oddolny opór. Innymi słowy, jeśli dany reżim zdaje sobie sprawę, że musi przegrać z lokalną wspólnotą działającą w myśl zasady "wszystkich nas nie pozamykacie", wówczas nie ma większego znaczenia, czy rozkazy wdrażane przez ów reżim płyną z Warszawy, Brukseli, Genewy czy Davos.
Podsumowując, nawet rząd światowy przegra z regionalną społecznością, jeśli ta druga będzie wystarczająco zdeterminowana i spontanicznie zjednoczona w imię słusznych idei, zwłaszcza wówczas, gdy posłuży ona tym samym za inspirację dla innych podobnych społeczności. Dawid może zawsze pokonać Goliata, o czym należy pamiętać w tym większym stopniu, im bardziej różne domorosłe Goliaty próbują zastraszać nas swoim rozmiarem.
Tymczasem na przestrzeni ostatniego półtora roku stało się jasne, że z praktycznego punktu widzenia "rząd światowy" już istnieje, zaś zdecydowana większość rządów lokalnych wdraża w sposób mniej lub bardziej jednolity "rekomendacje" stręczone bądź to przez tzw. organizacje międzynarodowe, bądź to przez zakulisowe globalne koterie.
Powyższy fakt stanowi kolejne potwierdzenie znanej od dawna w kręgach wolnościowych prawdy, iż stosunkowo niewielkie znaczenie ma to, jakie będą doraźne rezultaty funkcjonowania procedur "demokracji przedstawicielskiej", wielkie znaczenie ma natomiast to, w jakim stopniu w reakcji na owe rezultaty jest w stanie pojawić się konsekwentny oddolny opór. Innymi słowy, jeśli dany reżim zdaje sobie sprawę, że musi przegrać z lokalną wspólnotą działającą w myśl zasady "wszystkich nas nie pozamykacie", wówczas nie ma większego znaczenia, czy rozkazy wdrażane przez ów reżim płyną z Warszawy, Brukseli, Genewy czy Davos.
Podsumowując, nawet rząd światowy przegra z regionalną społecznością, jeśli ta druga będzie wystarczająco zdeterminowana i spontanicznie zjednoczona w imię słusznych idei, zwłaszcza wówczas, gdy posłuży ona tym samym za inspirację dla innych podobnych społeczności. Dawid może zawsze pokonać Goliata, o czym należy pamiętać w tym większym stopniu, im bardziej różne domorosłe Goliaty próbują zastraszać nas swoim rozmiarem.
Saturday, July 17, 2021
Kościół, antykościół i droga na drugą Golgotę
Liczne osoby, którym leży na sercu dobro Kościoła Powszechnego, zareagowały na wczorajsze motu proprio w sposób niezaskakujący: ubolewaniem, rozdrażnieniem, zniechęceniem i zastanawianiem się, ile jeszcze będzie trwał ten "dopust Boży". Wszystkie te reakcje zdają się znajdować wspólne źródło w pokornym i pobożnym, ale jednocześnie coraz bardziej uwierającym przekonaniu, że mamy tu do czynienia z krzyżami, których niesienia wymaga trwanie w postawie "synowskiego posłuszeństwa" stanowiącego warunek niezbędny zachowania jedności Kościoła. Cały czas nawraca jednak w tym kontekście pytanie: do jakiego stopnia "synowskie posłuszeństwo" i zachowywanie jedności Kościoła jest możliwe do pogodzenia z "cierpliwym znoszeniem" słów i decyzji absolutnie niemożliwych do pojednania zarówno z niezmiennym depozytem wiary, jak i z należytym szacunkiem dla kanonizowanych norm liturgicznych?
Otóż nadeszła już chyba chwila, żeby móc kategorycznie stwierdzić, że powyższych elementów nie da się uzgodnić w stopniu żadnym. W związku z tym należy zadać tu pytanie nie doktrynalne, nie liturgiczne i nie teologiczne, ale ontologiczne: pytanie o to, kogo z żyjących dziś osób można w sposób logicznie uzasadniony nazwać następcą św. Piotra, a kogo zdecydowanie nie (zadawanie i zgłębianie tego rodzaju pytań jest notabene kanonicznym obowiązkiem wszystkich wiernych).
Stąd warto przedstawić tu wizję rzeczywistości, która zdaje się udzielać na powyższe pytanie ontologicznie zadowalającej odpowiedzi, harmonizującej niezmienność depozytu wiary i szacunek dla kanonizowanych norm liturgicznych z nadnaturalnie chronionymi atrybutami urzędu papieskiego. Nie jest to wizja wyjątkowo odkrywcza, ale nie natknąłem się dotychczas na jej choćby pobieżne omówienie w przestrzeni polskojęzycznej, w związku z czym warto opisać tu pokrótce jej najważniejsze elementy, pozostawiając każdemu z zainteresowanych czytelników pod rozwagę, w jakim stopniu jest ona bardziej przekonująca od dostępnych alternatyw. Wygląda ona następująco:
1. Rezygnacja Benedykta XVI była nieważna. Jest to hipoteza podnoszona od dawna, ale ważny jest tu powód: w łacińskim tekście rzekomego dokumentu rezygnacyjnego Benedykt XVI pisze o zrzeczeniu się "ministerium", czyli aktywnej posługi biskupiej, ale nie o zrzeczeniu się "munus Petrinum", czyli duchowego mandatu następcy św. Piotra. Potwierdza to mnóstwo dodatkowych poszlak: Benedykt XVI zachował wszelkie atrybuty papiestwa (szaty pontyfikalne, pierścień papieski, imię papieskie, używanie błogosławieństwa apostolskiego, paliusz w herbie itd.), twierdząc przy tym konsekwentnie w autoryzowanych wywiadach-rzekach, że "mandat duchowy" pozostaje przy nim i że papieżem jest się raz na zawsze. Innymi słowy, wszystko wskazuje na to, że Benedykt XVI postanowił w ramach swojego domniemanego aktu rezygnacyjnego przekształcić papiestwo w urząd "kolegialny" bądź "synodalny", składający się z części administracyjnej i kontemplacyjnej. To jest jednak rzecz kanonicznie i doktrynalnie niedopuszczalna, gdyż następca św. Piotra - jako żywy symbol jedności Kościoła - może być tylko jeden. Stąd wniosek, że Benedykt XVI - bądź to bezwiednie, bądź to w celu zmylenia swoich wrogów - popełnił w swoim declaratio błąd substancjalny, co czyni cały dokument nieważnym. Podsumowując, w świetle prawa kanonicznego Benedykt XVI pozostaje papieżem niezależnie od tego, co myśli na ten temat większość kościelnej hierarchii albo nawet on sam (tu zresztą pojawiają się kolejne znaczące poszlaki: dlaczego np. rzekomy sukcesor Benedykta XVI ostentacyjnie wyzbył się tytułu wikariusza Chrystusa, czyli tego tytułu papieskiego, który w sposób najbardziej bezpośredni łączy się nie z posługą administracyjną, ale właśnie z duchowym mandatem św. Piotra?).
2. Punkt powyższy jest tu zdecydowanie najważniejszy, ale uzupełniają się z nim punkty dodatkowe. Jest dziś już np. rzeczą zupełnie jawną, że na domniemanym konklawe w 2013 roku tzw. mafia z Sankt Gallen (ich własne samochwalcze określenie) zawiązała blok wyborczy w celu przepchnięcia preferowanej przez siebie kandydatury. Tego rodzaju polityczne machinacje czynią jednak dokonany wybór kanonicznie nieważnym - i, ponownie, jest tak niezależnie od tego, czy stosowne instytucje zamierzają się tej sprawie przyjrzeć, czy też przejść nad nią do porządku dziennego (kwestia dowodowa jest tu rozstrzygnięta, bo prominentni członkowie mafii z Sankt Gallen sami przyznali się w swojej pysze i w swoim poczuciu bezkarności do podejmowania opisanych wyżej działań).
3. Domniemany sukcesor Benedykta XVI zdążył się już wsławić w czasie swojego urzędowania licznymi oficjalnymi stwierdzeniami i czynami (dopuszczenie komunii dla rozwodników, podpisanie dokumentu z Abu Dhabi, uroczyste wprowadzenie pogańskich, demonicznych bałwanów do Bazyliki św. Piotra itp.), których nie sposób uznać wyłącznie za poważne, ale nieuświadomione błędy, zwłaszcza w świetle licznych całkowicie zlekceważonych apeli o ich sprostowanie bądź odpokutowanie (na czele ze słynnymi kardynalskimi dubiami). Owe stwierdzenia i czyny trzeba zatem uznać za przejawy formalnych herezji, które w myśl pism doktorów Kościoła, w tym przede wszystkim św. Roberta Bellarmina, natychmiast pozbawiają heretyka wszelkich kościelnych godności. W przypadku heretyckiego papieża pojawia się tu odrębny problem tego, kto i w jaki sposób miałby formalnie go osądzić i pozbawić urzędu, ale w omawianym przypadku problem ten znika biorąc pod uwagę to, co zostało powiedziane w punktach poprzednich - tzn. to, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Benedykt XVI nigdy nie przestał być papieżem.
4. I wreszcie punkt najbardziej spekulatywny, ale jednocześnie oparty o potencjalnie najwiarygodniejsze źródło: obecna sytuacja w Watykanie zdaje się jasno wpisywać w treść trzeciej tajemnicy fatimskiej, która wspomina zarówno o "Ojcu Świętym", jak i o "biskupie w bieli", sugerując jednocześnie, że jeden z nich jest lustrzanym odbiciem drugiego. Z powyższego zdaje się wynikać, że w czasie wypełniania się owej tajemnicy w Watykanie będzie przebywał zarówno autentyczny papież, reprezentujący prawdziwy, choć umierający na swej Golgocie Kościół Powszechny, jak i jego zwodniczy "sobowtór" przewodzący triumfującemu w świecie antykościołowi (zapowiedź "świeckiego, ekumenicznego i globalnego" fałszywego kościoła pojawia się też w szeregu innych znaczących XX-wiecznych przepowiedni, na czele z tą wygłoszoną przez Czcigodnego Sługę Bożego Fultona Sheena w 1947 roku).
Podsumowując, w świetle powyższych faktów nie sądzę, aby po stronie wystarczająco uświadomionych wiernych uzasadnione było zniechęcenie, rezygnacja czy - nie daj Boże - rozpacz. Wręcz przeciwnie, wszystkie wspomniane elementy wydają się układać w logicznie, ontologicznie i teologicznie spójną całość, której nadejście zostało już z dawna przepowiedziane i które stanowi "naturalne" dopełnienie tego, co rozpoczęło się 2000 lat temu - jak rzecz rozpoczęła się od śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, tak musi się ona zakończyć śmiercią i zmartwychwstaniem Jego Mistycznego Ciała. Powinniśmy zatem, zachowując pełną powagę bieżącej sytuacji, cieszyć się z faktu, że mamy niepowtarzalną okazję trwania przy niezmiennych zasadach i umacniania się w zbawczych łaskach, które świat - w tym świat przebrany w duchowne szaty - próbuje coraz nachalniej zakłamać i wykoślawić. Nic nie powinno nas tu zaskakiwać, zatem niczego nie powinniśmy się tu bać ani niczym się przesadnie gorszyć - niczym poza fatalnym przekonaniem, że zdradzone zostały złożone nam nadprzyrodzone obietnice.
Na koniec raz jeszcze zastrzeżenie i sugestia - czy powyższe przedstawienie spraw jest przekonujące lub przynajmniej bardziej wiarygodne od dostępnych alternatyw, to niech już każdy rozsądzi we własnym rozumie i sumieniu. Zdaje się przy tym jednak, że podobne rozsądzenie nie może się odbyć bez głębokiego intelektualnego i moralnego pożytku dla rozsądzającego, więc przynajmniej tego należy tu wszystkim życzyć.
Otóż nadeszła już chyba chwila, żeby móc kategorycznie stwierdzić, że powyższych elementów nie da się uzgodnić w stopniu żadnym. W związku z tym należy zadać tu pytanie nie doktrynalne, nie liturgiczne i nie teologiczne, ale ontologiczne: pytanie o to, kogo z żyjących dziś osób można w sposób logicznie uzasadniony nazwać następcą św. Piotra, a kogo zdecydowanie nie (zadawanie i zgłębianie tego rodzaju pytań jest notabene kanonicznym obowiązkiem wszystkich wiernych).
Stąd warto przedstawić tu wizję rzeczywistości, która zdaje się udzielać na powyższe pytanie ontologicznie zadowalającej odpowiedzi, harmonizującej niezmienność depozytu wiary i szacunek dla kanonizowanych norm liturgicznych z nadnaturalnie chronionymi atrybutami urzędu papieskiego. Nie jest to wizja wyjątkowo odkrywcza, ale nie natknąłem się dotychczas na jej choćby pobieżne omówienie w przestrzeni polskojęzycznej, w związku z czym warto opisać tu pokrótce jej najważniejsze elementy, pozostawiając każdemu z zainteresowanych czytelników pod rozwagę, w jakim stopniu jest ona bardziej przekonująca od dostępnych alternatyw. Wygląda ona następująco:
1. Rezygnacja Benedykta XVI była nieważna. Jest to hipoteza podnoszona od dawna, ale ważny jest tu powód: w łacińskim tekście rzekomego dokumentu rezygnacyjnego Benedykt XVI pisze o zrzeczeniu się "ministerium", czyli aktywnej posługi biskupiej, ale nie o zrzeczeniu się "munus Petrinum", czyli duchowego mandatu następcy św. Piotra. Potwierdza to mnóstwo dodatkowych poszlak: Benedykt XVI zachował wszelkie atrybuty papiestwa (szaty pontyfikalne, pierścień papieski, imię papieskie, używanie błogosławieństwa apostolskiego, paliusz w herbie itd.), twierdząc przy tym konsekwentnie w autoryzowanych wywiadach-rzekach, że "mandat duchowy" pozostaje przy nim i że papieżem jest się raz na zawsze. Innymi słowy, wszystko wskazuje na to, że Benedykt XVI postanowił w ramach swojego domniemanego aktu rezygnacyjnego przekształcić papiestwo w urząd "kolegialny" bądź "synodalny", składający się z części administracyjnej i kontemplacyjnej. To jest jednak rzecz kanonicznie i doktrynalnie niedopuszczalna, gdyż następca św. Piotra - jako żywy symbol jedności Kościoła - może być tylko jeden. Stąd wniosek, że Benedykt XVI - bądź to bezwiednie, bądź to w celu zmylenia swoich wrogów - popełnił w swoim declaratio błąd substancjalny, co czyni cały dokument nieważnym. Podsumowując, w świetle prawa kanonicznego Benedykt XVI pozostaje papieżem niezależnie od tego, co myśli na ten temat większość kościelnej hierarchii albo nawet on sam (tu zresztą pojawiają się kolejne znaczące poszlaki: dlaczego np. rzekomy sukcesor Benedykta XVI ostentacyjnie wyzbył się tytułu wikariusza Chrystusa, czyli tego tytułu papieskiego, który w sposób najbardziej bezpośredni łączy się nie z posługą administracyjną, ale właśnie z duchowym mandatem św. Piotra?).
2. Punkt powyższy jest tu zdecydowanie najważniejszy, ale uzupełniają się z nim punkty dodatkowe. Jest dziś już np. rzeczą zupełnie jawną, że na domniemanym konklawe w 2013 roku tzw. mafia z Sankt Gallen (ich własne samochwalcze określenie) zawiązała blok wyborczy w celu przepchnięcia preferowanej przez siebie kandydatury. Tego rodzaju polityczne machinacje czynią jednak dokonany wybór kanonicznie nieważnym - i, ponownie, jest tak niezależnie od tego, czy stosowne instytucje zamierzają się tej sprawie przyjrzeć, czy też przejść nad nią do porządku dziennego (kwestia dowodowa jest tu rozstrzygnięta, bo prominentni członkowie mafii z Sankt Gallen sami przyznali się w swojej pysze i w swoim poczuciu bezkarności do podejmowania opisanych wyżej działań).
3. Domniemany sukcesor Benedykta XVI zdążył się już wsławić w czasie swojego urzędowania licznymi oficjalnymi stwierdzeniami i czynami (dopuszczenie komunii dla rozwodników, podpisanie dokumentu z Abu Dhabi, uroczyste wprowadzenie pogańskich, demonicznych bałwanów do Bazyliki św. Piotra itp.), których nie sposób uznać wyłącznie za poważne, ale nieuświadomione błędy, zwłaszcza w świetle licznych całkowicie zlekceważonych apeli o ich sprostowanie bądź odpokutowanie (na czele ze słynnymi kardynalskimi dubiami). Owe stwierdzenia i czyny trzeba zatem uznać za przejawy formalnych herezji, które w myśl pism doktorów Kościoła, w tym przede wszystkim św. Roberta Bellarmina, natychmiast pozbawiają heretyka wszelkich kościelnych godności. W przypadku heretyckiego papieża pojawia się tu odrębny problem tego, kto i w jaki sposób miałby formalnie go osądzić i pozbawić urzędu, ale w omawianym przypadku problem ten znika biorąc pod uwagę to, co zostało powiedziane w punktach poprzednich - tzn. to, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Benedykt XVI nigdy nie przestał być papieżem.
4. I wreszcie punkt najbardziej spekulatywny, ale jednocześnie oparty o potencjalnie najwiarygodniejsze źródło: obecna sytuacja w Watykanie zdaje się jasno wpisywać w treść trzeciej tajemnicy fatimskiej, która wspomina zarówno o "Ojcu Świętym", jak i o "biskupie w bieli", sugerując jednocześnie, że jeden z nich jest lustrzanym odbiciem drugiego. Z powyższego zdaje się wynikać, że w czasie wypełniania się owej tajemnicy w Watykanie będzie przebywał zarówno autentyczny papież, reprezentujący prawdziwy, choć umierający na swej Golgocie Kościół Powszechny, jak i jego zwodniczy "sobowtór" przewodzący triumfującemu w świecie antykościołowi (zapowiedź "świeckiego, ekumenicznego i globalnego" fałszywego kościoła pojawia się też w szeregu innych znaczących XX-wiecznych przepowiedni, na czele z tą wygłoszoną przez Czcigodnego Sługę Bożego Fultona Sheena w 1947 roku).
Podsumowując, w świetle powyższych faktów nie sądzę, aby po stronie wystarczająco uświadomionych wiernych uzasadnione było zniechęcenie, rezygnacja czy - nie daj Boże - rozpacz. Wręcz przeciwnie, wszystkie wspomniane elementy wydają się układać w logicznie, ontologicznie i teologicznie spójną całość, której nadejście zostało już z dawna przepowiedziane i które stanowi "naturalne" dopełnienie tego, co rozpoczęło się 2000 lat temu - jak rzecz rozpoczęła się od śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, tak musi się ona zakończyć śmiercią i zmartwychwstaniem Jego Mistycznego Ciała. Powinniśmy zatem, zachowując pełną powagę bieżącej sytuacji, cieszyć się z faktu, że mamy niepowtarzalną okazję trwania przy niezmiennych zasadach i umacniania się w zbawczych łaskach, które świat - w tym świat przebrany w duchowne szaty - próbuje coraz nachalniej zakłamać i wykoślawić. Nic nie powinno nas tu zaskakiwać, zatem niczego nie powinniśmy się tu bać ani niczym się przesadnie gorszyć - niczym poza fatalnym przekonaniem, że zdradzone zostały złożone nam nadprzyrodzone obietnice.
Na koniec raz jeszcze zastrzeżenie i sugestia - czy powyższe przedstawienie spraw jest przekonujące lub przynajmniej bardziej wiarygodne od dostępnych alternatyw, to niech już każdy rozsądzi we własnym rozumie i sumieniu. Zdaje się przy tym jednak, że podobne rozsądzenie nie może się odbyć bez głębokiego intelektualnego i moralnego pożytku dla rozsądzającego, więc przynajmniej tego należy tu wszystkim życzyć.
O korzyściach z powrotu do mówienia o cnotach
Abstrahując od przygodnych spraw związanych z politycznym teatrzykiem, należy uznać, że korzystne jest pojawienie się w masowej świadomości sugestii co do konieczności kształcenia w duchu cnót. To zaś, że już samo słowo "cnota" wywołuje w najlepszym razie "pensjonarskie" skojarzenia, a w najgorszym razie w sposób niemal odruchowy prowokuje głupawe szyderstwa, jest jedynie dowodem postępującej etycznej miałkości, w jaką konsekwentnie brnie ludzkość od co najmniej kilkudziesięciu lat.
Cnota (arete, virtus) stanowi kluczowy element edukacji moralnej obecny w najtrwalszej, najgruntowniejszej i najowocniejszej ze wszystkich tradycji etycznych, jakich kultywowanie było kiedykolwiek udziałem ludzkości. Mowa tu, rzecz jasna, o tradycji arystotelesowsko-tomistycznej, albo - jak kto woli - tradycji grecko-rzymsko-chrześcijańskiej, która przez ponad 2000 lat kierowała moralnym rozwojem jedynej prawdziwie globalnej cywilizacji, nim została w dużej mierze wyparta przez fałszywą alternatywę między deontologią a utylitaryzmem, czyli stanowiskami wyrosłymi na gruncie szkodliwych tendencji z jednej strony legalistycznych i subiektywistycznych, a z drugiej strony scjentystycznych i socjoinżynieryjnych.
Zgodnie z tradycją arystotelesowsko-tomistyczną, cnota to trwała dyspozycja charakteru umożliwiająca dążenie do obiektywnie słusznych celów w konkretnych okolicznościach miejsca i czasu. Z definicji tej wynika, że kształcenie cnót to zadanie na całe życie, wymagające zarówno pogłębionej refleksji teoretycznej, jak i stałego konfrontowania owej refleksji z poszczególnymi sytuacjami życiowymi, co z jednej strony sugeruje, że istnieje obiektywnie słuszny kompas moralny, ale z drugiej strony podkreśla, że właściwe posługiwanie się owym kompasem to unikatowe wyzwanie stojące przed każdym człowiekiem. Takie ujęcie sprawy stanowi zaś doskonałe antidotum zarówno na przekonanie, że edukacja moralna to kwestia przeczytania odpowiedniej liczby "kodeksów dobrych praktyk", jak i na przekonanie, że jest to kwestia nabycia umiejętności "zawieszania osądów" czy "wyzbycia się stereotypów". Innymi słowy, jest to doskonałe antidotum zarówno na sterylny legalizm, jak i na czułostkowy infantylizm.
Co więcej, nawet od strony czysto językowej cnota jest słowem niezastępowalnym, bo jej adekwatnym odpowiednikiem nie jest ani "pozytywna cecha charakteru" (sformułowanie tyleż nieporęczne, co pretensjonalnie pop-psychologiczne), ani nawet "przymiot" (termin znaczeniowo zbyt szeroki, w tym przede wszystkim tyczący się również cech wrodzonych, do jakich cnoty zdecydowanie nie należą).
Podsumowując, życzmy sobie tego, żeby cnoty jak najszybciej i jak najobficiej powróciły do naszego życia - nie w kontekście bismarckowsko-etatystycznej niby-edukacji, bo ta jest na nie z definicji impregnowana, ale w kontekście codziennych praktyk moralnych, związanych z nimi refleksji oraz prawdziwie autonomicznych placówek oświatowych służących autentycznemu kształtowaniu charakteru.
Cnota (arete, virtus) stanowi kluczowy element edukacji moralnej obecny w najtrwalszej, najgruntowniejszej i najowocniejszej ze wszystkich tradycji etycznych, jakich kultywowanie było kiedykolwiek udziałem ludzkości. Mowa tu, rzecz jasna, o tradycji arystotelesowsko-tomistycznej, albo - jak kto woli - tradycji grecko-rzymsko-chrześcijańskiej, która przez ponad 2000 lat kierowała moralnym rozwojem jedynej prawdziwie globalnej cywilizacji, nim została w dużej mierze wyparta przez fałszywą alternatywę między deontologią a utylitaryzmem, czyli stanowiskami wyrosłymi na gruncie szkodliwych tendencji z jednej strony legalistycznych i subiektywistycznych, a z drugiej strony scjentystycznych i socjoinżynieryjnych.
Zgodnie z tradycją arystotelesowsko-tomistyczną, cnota to trwała dyspozycja charakteru umożliwiająca dążenie do obiektywnie słusznych celów w konkretnych okolicznościach miejsca i czasu. Z definicji tej wynika, że kształcenie cnót to zadanie na całe życie, wymagające zarówno pogłębionej refleksji teoretycznej, jak i stałego konfrontowania owej refleksji z poszczególnymi sytuacjami życiowymi, co z jednej strony sugeruje, że istnieje obiektywnie słuszny kompas moralny, ale z drugiej strony podkreśla, że właściwe posługiwanie się owym kompasem to unikatowe wyzwanie stojące przed każdym człowiekiem. Takie ujęcie sprawy stanowi zaś doskonałe antidotum zarówno na przekonanie, że edukacja moralna to kwestia przeczytania odpowiedniej liczby "kodeksów dobrych praktyk", jak i na przekonanie, że jest to kwestia nabycia umiejętności "zawieszania osądów" czy "wyzbycia się stereotypów". Innymi słowy, jest to doskonałe antidotum zarówno na sterylny legalizm, jak i na czułostkowy infantylizm.
Co więcej, nawet od strony czysto językowej cnota jest słowem niezastępowalnym, bo jej adekwatnym odpowiednikiem nie jest ani "pozytywna cecha charakteru" (sformułowanie tyleż nieporęczne, co pretensjonalnie pop-psychologiczne), ani nawet "przymiot" (termin znaczeniowo zbyt szeroki, w tym przede wszystkim tyczący się również cech wrodzonych, do jakich cnoty zdecydowanie nie należą).
Podsumowując, życzmy sobie tego, żeby cnoty jak najszybciej i jak najobficiej powróciły do naszego życia - nie w kontekście bismarckowsko-etatystycznej niby-edukacji, bo ta jest na nie z definicji impregnowana, ale w kontekście codziennych praktyk moralnych, związanych z nimi refleksji oraz prawdziwie autonomicznych placówek oświatowych służących autentycznemu kształtowaniu charakteru.
Wednesday, July 14, 2021
Telling the Good from its Mocking Parody
Those who preach "diversity" typically support the most stifling ideological uniformity, those who preach "sustainability" typically support the most wasteful self-destructiveness, and those who preach "inclusion" typically support the most vicious exclusion of dissenters. This is a timeless pattern in the lies and inversions of the evil one, which are bound to ensnare those who cannot tell the good from its mocking parody.
Sunday, July 11, 2021
"Fact-checking" jako masowe narzędzie erystyczne
Warto zdać sobie sprawę, że rozplenione ostatnimi czasy strony i przywieszki "fact-checkingowe" są w przeważającej mierze narzędziami erystycznymi i psychomanipulacyjnymi.
Czasami korygują one rzeczywiście błędne informacje, ale głównie w sprawach błahych, tzn. takich, których rozstrzygnięcie nie wymaga żadnej specjalistycznej wiedzy ani samodzielnej analizy wiarygodności przytaczanych źródeł. Przykładowo, łatwo samodzielnie zweryfikować - sprawdzając tym samym "sprawdzacza" - czy X jest faktycznie doktorem, a więc domniemanym specjalistą w danej dziedzinie, czy też jedynie doktorem honoris causa. Z tego summa summarum nie wynika jednak szczególnie wiele, bo nawet niespecjalista może mieć w danej sprawie słuszność.
Tam natomiast, gdzie mamy do czynienia ze sprawami złożonymi, wielopłaszczyznowymi i dynamicznie się rozwijającymi, strony i przywieszki "fact-checkingowe" mają przede wszystkim na celu intelektualne zastraszanie laików poprzez bombardowanie ich argumentami ad verecundiam, zabiegami per fas et nefas lub jeszcze bardziej topornymi erystycznymi sztuczkami. Przykładowo: dlaczego oczywisty drobnoustrój nie powstał w laboratorium? Bo "konsensus naukowców" głosi, że to wersja nieprawdopodobna (choćby z czasem okazało się, iż ów konsensus może się bardzo szybko zmienić - i to nie na podstawie nowych danych naukowych). Dlaczego "Wydarzenie 201" nie ma nic wspólnego z wybuchem epidemii mającym miejsce zaraz po nim? Bo organizatorzy rzeczonego wydarzenia ogłosili, że ich celem było symulowanie, a nie przewidywanie epidemii, a poza tym wirus zasymulowany różnił się w szczegółach od tego, który faktycznie pojawił się chwilę później. I tak dalej, i tak dalej.
Nie trzeba być wirtuozem logiki, żeby zauważyć, że powyższe "obalenia dezinformacji" żadnymi obaleniami nie są, a używane w tym kontekście "fakty" i "argumenty" są albo fałszywymi tropami, albo słabymi erystycznymi fortelami. Tym niemniej sugestia, że daną kwestię rozstrzygnęli "niezależni weryfikatorzy", może skutecznie przekonać psychologicznie podatne osoby, że pewnych hipotez nie warto albo nawet "nie wypada" zgłębiać, żeby nie narazić się czy to na stratę czasu, czy to na śmieszność w oczach innych, choćby było to przekonanie zupełnie bezpodstawne.
Podsumowując, w świecie daleko posuniętej specjalizacji połączonej z informacyjnym szumem ostatecznym weryfikatorem (czy, jak kto woli, meta-weryfikatorem) wszelkiej treści musi być zawsze jej bezpośredni konsument. Tam natomiast, gdzie pojawiają się kryptocenzorzy pozujący na "niezależnych kontrolerów informacji", każdemu roztropnemu odbiorcy dowolnej treści powinno się natychmiast zapalać ostrzegawcze światło. Z weryfikacją informacji jest bowiem tak, jak z przysłowiowym "byciem damą" - jeśli ktoś musi na wstępie ogłaszać, że ma rację, to można mieć z miejsca wątpliwości co do tego, czy faktycznie ją ma; zwłaszcza jeśli chodzi dosłownie o kwestie życia i śmierci o globalnym zasięgu.
Czasami korygują one rzeczywiście błędne informacje, ale głównie w sprawach błahych, tzn. takich, których rozstrzygnięcie nie wymaga żadnej specjalistycznej wiedzy ani samodzielnej analizy wiarygodności przytaczanych źródeł. Przykładowo, łatwo samodzielnie zweryfikować - sprawdzając tym samym "sprawdzacza" - czy X jest faktycznie doktorem, a więc domniemanym specjalistą w danej dziedzinie, czy też jedynie doktorem honoris causa. Z tego summa summarum nie wynika jednak szczególnie wiele, bo nawet niespecjalista może mieć w danej sprawie słuszność.
Tam natomiast, gdzie mamy do czynienia ze sprawami złożonymi, wielopłaszczyznowymi i dynamicznie się rozwijającymi, strony i przywieszki "fact-checkingowe" mają przede wszystkim na celu intelektualne zastraszanie laików poprzez bombardowanie ich argumentami ad verecundiam, zabiegami per fas et nefas lub jeszcze bardziej topornymi erystycznymi sztuczkami. Przykładowo: dlaczego oczywisty drobnoustrój nie powstał w laboratorium? Bo "konsensus naukowców" głosi, że to wersja nieprawdopodobna (choćby z czasem okazało się, iż ów konsensus może się bardzo szybko zmienić - i to nie na podstawie nowych danych naukowych). Dlaczego "Wydarzenie 201" nie ma nic wspólnego z wybuchem epidemii mającym miejsce zaraz po nim? Bo organizatorzy rzeczonego wydarzenia ogłosili, że ich celem było symulowanie, a nie przewidywanie epidemii, a poza tym wirus zasymulowany różnił się w szczegółach od tego, który faktycznie pojawił się chwilę później. I tak dalej, i tak dalej.
Nie trzeba być wirtuozem logiki, żeby zauważyć, że powyższe "obalenia dezinformacji" żadnymi obaleniami nie są, a używane w tym kontekście "fakty" i "argumenty" są albo fałszywymi tropami, albo słabymi erystycznymi fortelami. Tym niemniej sugestia, że daną kwestię rozstrzygnęli "niezależni weryfikatorzy", może skutecznie przekonać psychologicznie podatne osoby, że pewnych hipotez nie warto albo nawet "nie wypada" zgłębiać, żeby nie narazić się czy to na stratę czasu, czy to na śmieszność w oczach innych, choćby było to przekonanie zupełnie bezpodstawne.
Podsumowując, w świecie daleko posuniętej specjalizacji połączonej z informacyjnym szumem ostatecznym weryfikatorem (czy, jak kto woli, meta-weryfikatorem) wszelkiej treści musi być zawsze jej bezpośredni konsument. Tam natomiast, gdzie pojawiają się kryptocenzorzy pozujący na "niezależnych kontrolerów informacji", każdemu roztropnemu odbiorcy dowolnej treści powinno się natychmiast zapalać ostrzegawcze światło. Z weryfikacją informacji jest bowiem tak, jak z przysłowiowym "byciem damą" - jeśli ktoś musi na wstępie ogłaszać, że ma rację, to można mieć z miejsca wątpliwości co do tego, czy faktycznie ją ma; zwłaszcza jeśli chodzi dosłownie o kwestie życia i śmierci o globalnym zasięgu.
Labels:
epistemologia,
erystyka,
logika,
manipulacja,
propaganda,
wiedza
Monday, July 5, 2021
Decentralizacja, kryptocenzura i zdrowa przekora
Nachalne (i często zupełnie niespodziewane) opatrywanie wpisów na istotne tematy kryptocenzorskimi przywieszkami, będące nagminną praktyką "społecznościowych" algorytmów, świadczy w gruncie rzeczy o tym, że ich twórcy mają wciąż bardzo niskie mniemanie nie tyle nawet o inteligencji, co o poczuciu własnej godności statystycznego użytkownika ich platform. Wprowadzenie owych przywieszek znamionuje bowiem przekonanie, że po ponad 20 latach powszechnej dostępności Internetu umysł statystycznego człowieka można wciąż programować w całkowicie parciany, deterministyczny i quasi-autorytarny sposób - tzn. jeśli będzie się go regularnie bić po oczach komunikatem, że dana treść jest fałszywa bądź "ekstremistyczna", to właśnie tak zacznie on ją postrzegać.
Tymczasem tego rodzaju praktyki zdają się być najskuteczniejszą metodą na obudzenie poczucia urażonej godności nawet w tych, którzy w innych okolicznościach rzadko dbają o jej zachowanie. Nie po to wszakże korzysta się z otwartej, globalnej sieci informacyjnej, żeby regularnie natykać się na zjawiska rodem z reżimowych stacji telewizyjnych czy kanałów radiowych, gdzie otrzymuje się jedynie informacje odpowiednio spreparowane i przefiltrowane. Naturalnym następstwem urażonej godności jest zatem w tym kontekście przekora, czyli - jak pisał Kisielewski - intelektualny instynkt samozachowawczy. Tym samym - ceteris paribus - informacje oznaczone jako fałszywe zaczyna się spontanicznie traktować jako zawierające w sobie przynajmniej ziarno prawdy, a w informacjach oznaczonych jako "ekstremistyczne" zaczyna się dopatrywać zdrowego rozsądku i trzeźwości oglądu.
Innymi słowy, opisane wyżej i coraz częściej stosowane kryptocenzorskie zagrywki zdają się świadczyć nie tyle o egzekwowaniu wyrachowanych planów kontroli informacyjnej, co o panice, desperacji i organizacyjnej nieporadności. Wypuszczony z butelki dżin informacyjnej decentralizacji już nigdy do butelki nie powróci - i wszyscy co bardziej spostrzegawczy przedstawiciele zaskorupiałych reżimowych i quasi-reżimowych struktur propagandowych zdają sobie z tego sprawę, reagując w jedyny znany im sposób, jakim jest coraz bardziej histeryczne rzucanie kłód pod nogi swoim potencjalnym ofiarom. To jednak napędza jedynie już i tak mocno rozpędzony proces, którego ostatecznym zwieńczeniem jest sytuacja pozwalająca na skuteczne odrzucanie spreparowanych prawd i "wyważonych opinii" stręczonych nie jedynie przez reżimy jawnie totalitarne, ale również przez ich rzekomo "liberalne" i "demokratyczne" odpowiedniki.
Cytując klasykę nad klasykami: "nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome." Dążmy zatem konsekwentnie do tego, żeby, mając do dyspozycji tak bezprecedensowo sprzyjające temu okoliczności, osiągnąć ów stan rzeczy jak najszybciej.
Tymczasem tego rodzaju praktyki zdają się być najskuteczniejszą metodą na obudzenie poczucia urażonej godności nawet w tych, którzy w innych okolicznościach rzadko dbają o jej zachowanie. Nie po to wszakże korzysta się z otwartej, globalnej sieci informacyjnej, żeby regularnie natykać się na zjawiska rodem z reżimowych stacji telewizyjnych czy kanałów radiowych, gdzie otrzymuje się jedynie informacje odpowiednio spreparowane i przefiltrowane. Naturalnym następstwem urażonej godności jest zatem w tym kontekście przekora, czyli - jak pisał Kisielewski - intelektualny instynkt samozachowawczy. Tym samym - ceteris paribus - informacje oznaczone jako fałszywe zaczyna się spontanicznie traktować jako zawierające w sobie przynajmniej ziarno prawdy, a w informacjach oznaczonych jako "ekstremistyczne" zaczyna się dopatrywać zdrowego rozsądku i trzeźwości oglądu.
Innymi słowy, opisane wyżej i coraz częściej stosowane kryptocenzorskie zagrywki zdają się świadczyć nie tyle o egzekwowaniu wyrachowanych planów kontroli informacyjnej, co o panice, desperacji i organizacyjnej nieporadności. Wypuszczony z butelki dżin informacyjnej decentralizacji już nigdy do butelki nie powróci - i wszyscy co bardziej spostrzegawczy przedstawiciele zaskorupiałych reżimowych i quasi-reżimowych struktur propagandowych zdają sobie z tego sprawę, reagując w jedyny znany im sposób, jakim jest coraz bardziej histeryczne rzucanie kłód pod nogi swoim potencjalnym ofiarom. To jednak napędza jedynie już i tak mocno rozpędzony proces, którego ostatecznym zwieńczeniem jest sytuacja pozwalająca na skuteczne odrzucanie spreparowanych prawd i "wyważonych opinii" stręczonych nie jedynie przez reżimy jawnie totalitarne, ale również przez ich rzekomo "liberalne" i "demokratyczne" odpowiedniki.
Cytując klasykę nad klasykami: "nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome." Dążmy zatem konsekwentnie do tego, żeby, mając do dyspozycji tak bezprecedensowo sprzyjające temu okoliczności, osiągnąć ów stan rzeczy jak najszybciej.
Sunday, July 4, 2021
Symulacja, reset rzeczywistości i rym historii
Pamiętamy zapewne - a jeśli nie, to powinniśmy pamiętać - że w październiku 2019 klika z Davos (ideolodzy perorujący od roku o potrzebie "zresetowania świata") wraz z fundacją jegomościa, który w swojej najnowszej książce poucza czytelników, jak "zbawić świat", zorganizowali symulację "pandemii nowego zoonotycznego koronawirusa", tzw. "Wydarzenie 201" (omawiali przy tej okazji sposoby kontroli przepływu informacji, organizowania zmasowanych kampanii propagandowych i inne bardzo ciekawe kwestie). Miesiąc później ogłoszono, że w Chinach pojawiły się pierwsze przypadki "nowego zoonotycznego koronawirusa" - w Chinach, a konkretniej w prowincji Wuhan, gdzie, rzecz osobliwa, znajduje się laboratorium specjalizujące się w badaniu koronawirusów.
Od tamtego czasu głównodowodzący kliki z Davos perorują coraz częściej, że koronawirus koronawirusem, ale naprawdę groźne okażą się dopiero wirusy komputerowe zdolne sparaliżować globalną infrastrukturę komunikacyjno-finansowo-logistyczną. W związku z powyższym za pięć dni rzeczona klika organizuje już nie "Wydarzenie 201", ale "Cyberpoligon 2021", czyli symulację zmasowanego cyberataku na wspomnianą infrastrukturę. Innymi słowy, będzie to symulacja "wielkiego resetu" w najpowszechniejszym, informatycznym tego słowa znaczeniu.
Czego niedługo potem należy oczekiwać i czy historia się rymuje, to już niech każdy rozważy we własnym rozumie i sumieniu. Za podsumowanie ogólne niech posłuży tu jedynie klasyczny cytat z Adama Smitha: "People of the same trade seldom meet together, even for merriment and diversion, but the conversation ends in a conspiracy against the public.”
Od tamtego czasu głównodowodzący kliki z Davos perorują coraz częściej, że koronawirus koronawirusem, ale naprawdę groźne okażą się dopiero wirusy komputerowe zdolne sparaliżować globalną infrastrukturę komunikacyjno-finansowo-logistyczną. W związku z powyższym za pięć dni rzeczona klika organizuje już nie "Wydarzenie 201", ale "Cyberpoligon 2021", czyli symulację zmasowanego cyberataku na wspomnianą infrastrukturę. Innymi słowy, będzie to symulacja "wielkiego resetu" w najpowszechniejszym, informatycznym tego słowa znaczeniu.
Czego niedługo potem należy oczekiwać i czy historia się rymuje, to już niech każdy rozważy we własnym rozumie i sumieniu. Za podsumowanie ogólne niech posłuży tu jedynie klasyczny cytat z Adama Smitha: "People of the same trade seldom meet together, even for merriment and diversion, but the conversation ends in a conspiracy against the public.”
Subscribe to:
Posts (Atom)