Optymalny plan działania wydaje się przedstawiać w sposób następujący: na stronach splamionych ideologiczną cenzurą należy pozostać tak długo, jak długo zupełnie szczerze i otwarcie można na nich wyrażać fakty, argumenty, opinie i idee, które uważa się za warte wyrażenia, nie spotykając się osobiście z jakimikolwiek cenzorskimi nieprzyjemnościami. W rezultacie zachowuje się korzyść z wciąż dominującego zasięgu oddziaływania, nie dając jednocześnie cenzorom satysfakcji wynikającej z "samooczyszczenia" się danej strony z elementów "umiarkowanie niepożądanych". Oczywiście można argumentować, że postępując w ten sposób wciąż przysparza się danemu serwisowi dochodów reklamowych, ale na chwilę obecną można już racjonalnie założyć, że w odniesieniu do wiadomej oligarchii owe dochody będą konsekwentnie znaczyć coraz mniej w porównaniu do możliwości bycia na zawołanie podpiętym pod centralnobankierską kroplówkę.
Jeśli natomiast miało się już w danym miejscu do czynienia z cenzorskimi nieprzyjemnościami, wówczas, jak sądzę, ma się do wyboru dwie opcje. Jeśli uzna się, że treści czynnie zwalczane można przekazywać równie skutecznie ubierając je w eufemistyczny bądź kosmetycznie zaszyfrowany język, wówczas można działać dwutorowo, posługując się owym językiem w serwisie skompromitowanym, ale wciąż dominującym zasięgowo, korzystając jednocześnie z alternatyw, które pozwalają na "stawianie kawy na ławę". Jeśli natomiast uzna się, że komunikacyjne zabawy w kotka i myszkę są niewarte zachodu, wówczas bez pardonu należy opuścić serwisy skompromitowane, przenosząc się całkowicie na witryny alternatywne - początkowo na tyle liczne, żeby zachować dywersyfikację na pączkującym wciąż rynku, ale nie na tyle liczne, żeby ich jednoczesna obsługa stała się zbyt niewygodna. Potem zaś trzeba już jedynie czekać na rozwój wydarzeń, reagując na bieżąco zgodnie z własnym ich osądem.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment