Nie mamy dziś do czynienia z wyborem między wolnością słowa a prawem prywatnych firm do swobodnego zarządzania swoimi zasobami. To jest kwestia nieistotna, bo takie bądź inne jej prawne rozstrzygnięcie zachowuje stan ścisłej symbiozy między informacyjnymi molochami a międzynarodówką biurokratyczną.
Mamy zamiast tego do czynienia z wyborem między mniej lub bardziej bierną akceptacją "powszechnego werdyktu dziejów" a działaniami zorientowanymi na mniej lub bardziej czynne wspieranie serwisów komunikacyjnych, które nie czuły się w obowiązku, żeby jakikolwiek "powszechny werdykt dziejów" podstemplować (nawet jeśli nie uważamy, że werdykt najbardziej obiektywny jest ścisłym przeciwieństwem tego pierwszego).
Innymi słowy, możemy zachować bierność wobec coraz bardziej rozzuchwalonej i jednoznacznie stronniczej informacyjnej monokultury albo wykorzystać znakomity moment do przełamania silnie zakorzenionych i coraz bardziej uwierających efektów sieciowych. Nie jest to wybór trudny do rozstrzygnięcia, a motywacji do jego dokonania nie powinno dziś nikomu brakować.
Podsumowując, niekoniecznie chodzi o to, żeby nagle zniknąć z serwisu X i pojawić się w serwisach A, B i C, ale o to, żeby przynajmniej zrozumieć wagę tego, że niektórzy są do tego zmuszeni, docenić wysiłki tych, którzy im to umożliwiają, i na miarę własnych możliwości stanowczo oprotestować tych, którzy rzucają kłody pod nogi tym drugim.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment