Każda dotychczasowa niszczycielska ideologia domagała się czegoś konkretnego. Scjentyzm domagał się absolutnej władzy nad światem naturalnym i możliwości stworzenia technologicznego "nadczłowieka". Nacjonalizm domagał się absolutnej dominacji danego narodu nad wszystkimi pozostałymi. Marksizm domagał się całkowitego obalenia praw ekonomii i stworzenia mitycznego "społeczeństwa bezklasowego".
Tymczasem infantylizm - najpowszechniejsza ideologia współczesności - nie domaga się niczego konkretnego. Albo, ściślej rzecz ujmując, domaga się ona niczego i wszystkiego jednocześnie: tupanie nóżką i wygrażanie piąstką w kierunku obiektywnej rzeczywistości staje się w jej ramach celem samym w sobie. Innymi słowy, infantylizm rodzi niekończącą się serię komicznie wręcz absurdalnych roszczeń i fanaberii, które nie przesuwają zasobów świata w żadnym konkretnym kierunku, ale wzajemnie się unicestwiają w przewlekłej orgii marnotrawstwa i dyletanctwa.
Z powyższego można wysnuć co najmniej dwa wnioski: jeden pokrzepiający i jeden niepokojący. Ten pierwszy sugeruje, że z uwagi na swoją specyfikę autodestrukcja infantylizmu będzie bardziej żenująca, niż zatrważająca (przypominają się tutaj słowa T. S. Eliota: "Not with a bang, but a whimper"). Ten drugi natomiast ostrzega, że na zgliszczach podobnego spektaklu żenady może być trudniej cokolwiek odbudować, niż na zgliszczach zdyscyplinowanych i starannie zarządzanych ideologicznych projektów, jakie znaliśmy do tej pory.
Pozostaje na koniec stwierdzić, że każdy okres ma takie wzloty i upadki, na jakie zasługuje. I to stwierdzenie niech już każdy zinterpretuje w tak niepokojący lub pokrzepiający sposób, jaki wyda mu się najbardziej konstruktywny w obliczu nie imponującej, nie spektakularnej, nie metodycznej i nie surowej, ale komiczno-groteskowej formy destrukcji.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment