Thick moral terms – such as theft, fraud, and counterfeiting – are terms whose very use implies a definitionally necessary moral evaluation of their content. In this paper, I shall argue that the philosophy of statism – that is, a philosophy grounded in the belief in the normative justifiability and desirability of monopolistic apparatuses of initiatory violence – is necessarily amoral insofar as it cannot apply thick moral terms in a logically consistent manner. By the same token, I shall argue that libertarianism – i.e., the view that only consensual social relations are morally acceptable – is the only general sociopolitical doctrine capable of accomplishing this task, thus, in contrast to statism, making its prescriptions susceptible to genuine moral evaluation.
[Read More]
Monday, August 24, 2020
Język naturalny, naukowy i ideologiczny
Język ideologiczny można odróżnić w sposób zasadniczy od języka zarówno naturalnego, jak i naukowego.
Język naturalny - powstały wskutek organicznego rozwoju danej społeczności - intuicyjnie uchwytuje esencję codziennych zjawisk. Stąd z jednej strony jest on znaczeniowo oczywisty, a z drugiej strony domaga się on opisowej gruntowności. Jeśli np., używając języka naturalnego, nazwiemy kogoś dobroczyńcą lub złodziejem, to z jednej strony powiążemy z daną osobą jednoznaczne skojarzenia, a z drugiej strony implicite zobowiążemy się do przedstawienia dowodów świadczących o zasadności owych skojarzeń.
Z kolei język naukowy służy opisowi zjawisk na tyle nietypowych, że nie muszą one absorbować na co dzień uwagi laika. Stąd z jednej strony wymaga on wyjątkowej znaczeniowej precyzji, a z drugiej strony komunikacyjnej przejrzystości. Jeśli np., używając języka naukowego, nazwiemy kogoś arystotelikiem albo instytucjonalistą, to z jednej strony musimy precyzyjnie zdefiniować owe specjalistyczne terminy, a z drugiej strony musimy uczynić to na tyle przejrzyście, by móc uniknąć uzasadnionych posądzeń o to, że nasza rzekoma naukowa precyzja jest semantycznie pusta.
Tymczasem język ideologiczny nie jest ani naturalny, ani naukowy, choć jest obliczony na stwarzanie wrażenia, że łączy w sobie najlepsze cechy obu powyższych kategorii. Stąd z jednej strony próbuje on imitować znaczeniową oczywistość języka naturalnego, a z drugiej strony specjalistyczną precyzję języka naukowego. Jeśli np., używając języka ideologicznego, nazwiemy kogoś ksenofobem, negacjonistą, neoliberałem bądź fundamentalistą, to może nam się wydawać (lub możemy pragnąć stworzyć celowe wrażenie), że potępiliśmy kogoś z uwagi na jego bardzo konkretne przewinienia, gdy tymczasem nie powiedzieliśmy o nim nic ponad to, że żywimy wobec niego niedookreśloną niechęć (lub pragniemy u innych taką niechęć wywołać).
W związku z powyższym promocja języka ideologicznego jest wyjątkowo skutecznym narzędziem pozbawiania ludzi werbalnej ogłady i komunikacyjnej dojrzałości, co w dodatku doskonale współbrzmi z informacyjną niechlujnością ery tzw. mediów społecznościowych. Zgodnie z zasadą cui bono nietrudno wywnioskować, że ów proceder służy wszystkim tym, którzy pragną władzy nad innymi, tzn. możliwości dogadywania się ponad głowami i za plecami tych, którzy nie potrafią dogadać się sami ze sobą. Szczególnie zaś służy on tym, którzy pragną władzy najbardziej wyrachowanej i szyderczej, a więc takiej, w ramach której nie tylko decyduje się wbrew czyjejś woli o jego rzeczywistości, ale też pozbawia się go świadomości tego faktu poprzez skuteczne uwięzienie go w bańce specjalnie w tym celu spreparowanej nierzeczywistości.
Podsumowując, warto w najwyższym stopniu dbać o giętkość języka, znaczeniowe rozeznanie, definicyjną precyzję i komunikacyjną ogładę, bo są one warunkami niezbędnymi poprawnego opisania obiektywnie istniejącego świata i konstruktywnego wykorzystywania jego potencjału we współpracy z innymi. Tym samym są one również warunkami niezbędnymi pozostawania odpornym na zakusy tych, którzy pragnęliby zastąpić ów świat jego "nową wspaniałą" karykaturą. Innymi słowy, jeśli "tak" pozostanie "tak", a "nie" pozostanie "nie", to Zły nigdy nie wyda nam się dobrym.
Język naturalny - powstały wskutek organicznego rozwoju danej społeczności - intuicyjnie uchwytuje esencję codziennych zjawisk. Stąd z jednej strony jest on znaczeniowo oczywisty, a z drugiej strony domaga się on opisowej gruntowności. Jeśli np., używając języka naturalnego, nazwiemy kogoś dobroczyńcą lub złodziejem, to z jednej strony powiążemy z daną osobą jednoznaczne skojarzenia, a z drugiej strony implicite zobowiążemy się do przedstawienia dowodów świadczących o zasadności owych skojarzeń.
Z kolei język naukowy służy opisowi zjawisk na tyle nietypowych, że nie muszą one absorbować na co dzień uwagi laika. Stąd z jednej strony wymaga on wyjątkowej znaczeniowej precyzji, a z drugiej strony komunikacyjnej przejrzystości. Jeśli np., używając języka naukowego, nazwiemy kogoś arystotelikiem albo instytucjonalistą, to z jednej strony musimy precyzyjnie zdefiniować owe specjalistyczne terminy, a z drugiej strony musimy uczynić to na tyle przejrzyście, by móc uniknąć uzasadnionych posądzeń o to, że nasza rzekoma naukowa precyzja jest semantycznie pusta.
Tymczasem język ideologiczny nie jest ani naturalny, ani naukowy, choć jest obliczony na stwarzanie wrażenia, że łączy w sobie najlepsze cechy obu powyższych kategorii. Stąd z jednej strony próbuje on imitować znaczeniową oczywistość języka naturalnego, a z drugiej strony specjalistyczną precyzję języka naukowego. Jeśli np., używając języka ideologicznego, nazwiemy kogoś ksenofobem, negacjonistą, neoliberałem bądź fundamentalistą, to może nam się wydawać (lub możemy pragnąć stworzyć celowe wrażenie), że potępiliśmy kogoś z uwagi na jego bardzo konkretne przewinienia, gdy tymczasem nie powiedzieliśmy o nim nic ponad to, że żywimy wobec niego niedookreśloną niechęć (lub pragniemy u innych taką niechęć wywołać).
W związku z powyższym promocja języka ideologicznego jest wyjątkowo skutecznym narzędziem pozbawiania ludzi werbalnej ogłady i komunikacyjnej dojrzałości, co w dodatku doskonale współbrzmi z informacyjną niechlujnością ery tzw. mediów społecznościowych. Zgodnie z zasadą cui bono nietrudno wywnioskować, że ów proceder służy wszystkim tym, którzy pragną władzy nad innymi, tzn. możliwości dogadywania się ponad głowami i za plecami tych, którzy nie potrafią dogadać się sami ze sobą. Szczególnie zaś służy on tym, którzy pragną władzy najbardziej wyrachowanej i szyderczej, a więc takiej, w ramach której nie tylko decyduje się wbrew czyjejś woli o jego rzeczywistości, ale też pozbawia się go świadomości tego faktu poprzez skuteczne uwięzienie go w bańce specjalnie w tym celu spreparowanej nierzeczywistości.
Podsumowując, warto w najwyższym stopniu dbać o giętkość języka, znaczeniowe rozeznanie, definicyjną precyzję i komunikacyjną ogładę, bo są one warunkami niezbędnymi poprawnego opisania obiektywnie istniejącego świata i konstruktywnego wykorzystywania jego potencjału we współpracy z innymi. Tym samym są one również warunkami niezbędnymi pozostawania odpornym na zakusy tych, którzy pragnęliby zastąpić ów świat jego "nową wspaniałą" karykaturą. Innymi słowy, jeśli "tak" pozostanie "tak", a "nie" pozostanie "nie", to Zły nigdy nie wyda nam się dobrym.
Wednesday, August 19, 2020
Wolność, odwaga, samozadowolenie i konformizm
Człowiek jest powołany do wolności, bo tylko poprzez wolne działania jest on w stanie odkrywać prawdę, czynić dobro i tworzyć piękno. W momencie, gdy w ramach podobnych działań współpracuje on ze swoimi bliźnimi, wynikły z owej współpracy zbiorowy wysiłek zasługuje na miano cywilizacji. Pojawia się tu dodatkowo pozytywne sprzężenie zwrotne: im bardziej cywilizowany staje się człowiek, w tym większym stopniu realizuje on potencjał swojej wolności, co z kolei umożliwia mu stanie się jeszcze bardziej cywilizowanym, itd.
Z problemem mamy tu jednak do czynienia wtedy, gdy na pewnym etapie powyższego procesu człowiek osiądzie na laurach, tzn. dojdzie do wniosku, że skoro jego przodkowie wywalczyli dla niego spory zakres wolności i sporo cywilizacyjnych owoców, to jemu pozostaje już tylko zażywać owych darów w sposób błahy i czysto instrumentalny. Wszelkie wzmianki o formowaniu sumienia, hartowaniu charakteru, dyscyplinowaniu woli i tym podobnych sprawach - czasem protekcjonalnie zwanych "wielkimi" - zaczyna on traktować w kategoriach napomnień "płaczliwej starej panny" z jednego z wierszy o panu Cogito. Nie przeczuwa on tym samym zupełnie - jak to na ogół w takich sytuacjach bywa - że rezygnując z czegoś więcej, niż już ma, jest on na prostej drodze do utraty tego, co już ma.
Bo oto na przykład słyszy on pewnego dnia otrąbiane gdzieś z pompą i nachalnie rozpowszechniane stwierdzenie, że czasem 2+2=5, że w niektórych przypadkach nie obowiązuje prawo niesprzeczności, że długi i deficyty nie mają znaczenia, gdy można tworzyć pieniądz z powietrza, że człowiek i zwierzę są moralnie równi, itp. Słyszy, a następnie macha ręką, mówiąc sobie w swoim samozadowoleniu, że ceną życia w świecie z trudem wywalczonego bogactwa i komfortu jest to, że dowolna egzotyka może się w nim cieszyć posłuchem.
Aż w końcu przychodzi moment, w którym stwierdzenie, że 2+2=5 jest już wypowiadane nie jedynie w tonie pretensjonalnej manifestacji, ale również w tonie wyzwania i roszczenia: "będę wszem i wobec głosił, że 2+2=5, a jeśli twierdzisz, że jest inaczej, to licz się z nieprzyjemnościami". I wtedy okazuje się, że syty i bogaty spadkobierca cywilizacji, choć wciąż zachowuje świadomość, że ma do czynienia z rozpychającym się absurdem, to jednak "dla świętego spokoju" pozostaje bierny. Ewentualnie próbuje stawiać opór, ale okazuje się, że jego znajomość cywilizacyjnej spuścizny jest już na tyle mała, a jego charakter na tyle zwiotczały, że z łatwością daje się on pokonać typową dla "wieku informacji" metodą nec Hercules contra plures. Innymi słowy, z łatwością daje się zakrzyczeć fali masowo generowanych sloganów głoszących, że "wedle najnowszych ustaleń nauki 2+2 może być czasem równe 5", że "racja stanu wymaga uznania, że 2+2=5", bądź że "2+2 to może być 5, jeśli tylko podejść do sprawy w duchu miłości".
Końcowy efekt jest taki, że osoba, która swoją wolność - oraz jej normatywne fundamenty i cywilizacyjne owoce - traktowała jako fakt zastany, w sposób naturalny przechodzi do sytuacji, w której faktem zastanym jest całkowicie potulne rozstanie się z owymi wielkimi, z trudem wywalczonymi darami. Od tego momentu można dowolnie urągać jej intelektowi i sumieniu, finansując w dodatku owo urąganie z jej własnej kieszeni. Okazuje się tym samym, że w najwstydliwszą formę zniewolenia - tzn. w paraliżujący konformizm - i w najskuteczniejszą formę cenzury - tzn. w autocenzurę - najłatwiej wpędzić tych, którzy swojej wolności nigdy nie traktowali jako warunku odwagi w dążeniu do prawdy, a więc jako rzeczy autentycznie godnej obrony.
Wniosek z tego taki, że im więcej wolności się otrzymało, tym mniej należy jej folgować, za to tym pilniej i czujniej trzeba jej strzec, a im okazalszą cywilizacyjną spuściznę się odziedziczyło, tym mniej wygodnicko powinno się w niej mościć, za to tym żmudniej i pokorniej powinno się ją pielęgnować. Nie jest to zresztą żadnym zaskoczeniem: komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie. A kto niewiele będzie wymagał od siebie, ten wiele straci - włącznie z rzeczami najcenniejszymi.
Z problemem mamy tu jednak do czynienia wtedy, gdy na pewnym etapie powyższego procesu człowiek osiądzie na laurach, tzn. dojdzie do wniosku, że skoro jego przodkowie wywalczyli dla niego spory zakres wolności i sporo cywilizacyjnych owoców, to jemu pozostaje już tylko zażywać owych darów w sposób błahy i czysto instrumentalny. Wszelkie wzmianki o formowaniu sumienia, hartowaniu charakteru, dyscyplinowaniu woli i tym podobnych sprawach - czasem protekcjonalnie zwanych "wielkimi" - zaczyna on traktować w kategoriach napomnień "płaczliwej starej panny" z jednego z wierszy o panu Cogito. Nie przeczuwa on tym samym zupełnie - jak to na ogół w takich sytuacjach bywa - że rezygnując z czegoś więcej, niż już ma, jest on na prostej drodze do utraty tego, co już ma.
Bo oto na przykład słyszy on pewnego dnia otrąbiane gdzieś z pompą i nachalnie rozpowszechniane stwierdzenie, że czasem 2+2=5, że w niektórych przypadkach nie obowiązuje prawo niesprzeczności, że długi i deficyty nie mają znaczenia, gdy można tworzyć pieniądz z powietrza, że człowiek i zwierzę są moralnie równi, itp. Słyszy, a następnie macha ręką, mówiąc sobie w swoim samozadowoleniu, że ceną życia w świecie z trudem wywalczonego bogactwa i komfortu jest to, że dowolna egzotyka może się w nim cieszyć posłuchem.
Aż w końcu przychodzi moment, w którym stwierdzenie, że 2+2=5 jest już wypowiadane nie jedynie w tonie pretensjonalnej manifestacji, ale również w tonie wyzwania i roszczenia: "będę wszem i wobec głosił, że 2+2=5, a jeśli twierdzisz, że jest inaczej, to licz się z nieprzyjemnościami". I wtedy okazuje się, że syty i bogaty spadkobierca cywilizacji, choć wciąż zachowuje świadomość, że ma do czynienia z rozpychającym się absurdem, to jednak "dla świętego spokoju" pozostaje bierny. Ewentualnie próbuje stawiać opór, ale okazuje się, że jego znajomość cywilizacyjnej spuścizny jest już na tyle mała, a jego charakter na tyle zwiotczały, że z łatwością daje się on pokonać typową dla "wieku informacji" metodą nec Hercules contra plures. Innymi słowy, z łatwością daje się zakrzyczeć fali masowo generowanych sloganów głoszących, że "wedle najnowszych ustaleń nauki 2+2 może być czasem równe 5", że "racja stanu wymaga uznania, że 2+2=5", bądź że "2+2 to może być 5, jeśli tylko podejść do sprawy w duchu miłości".
Końcowy efekt jest taki, że osoba, która swoją wolność - oraz jej normatywne fundamenty i cywilizacyjne owoce - traktowała jako fakt zastany, w sposób naturalny przechodzi do sytuacji, w której faktem zastanym jest całkowicie potulne rozstanie się z owymi wielkimi, z trudem wywalczonymi darami. Od tego momentu można dowolnie urągać jej intelektowi i sumieniu, finansując w dodatku owo urąganie z jej własnej kieszeni. Okazuje się tym samym, że w najwstydliwszą formę zniewolenia - tzn. w paraliżujący konformizm - i w najskuteczniejszą formę cenzury - tzn. w autocenzurę - najłatwiej wpędzić tych, którzy swojej wolności nigdy nie traktowali jako warunku odwagi w dążeniu do prawdy, a więc jako rzeczy autentycznie godnej obrony.
Wniosek z tego taki, że im więcej wolności się otrzymało, tym mniej należy jej folgować, za to tym pilniej i czujniej trzeba jej strzec, a im okazalszą cywilizacyjną spuściznę się odziedziczyło, tym mniej wygodnicko powinno się w niej mościć, za to tym żmudniej i pokorniej powinno się ją pielęgnować. Nie jest to zresztą żadnym zaskoczeniem: komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie. A kto niewiele będzie wymagał od siebie, ten wiele straci - włącznie z rzeczami najcenniejszymi.
Friday, August 14, 2020
Murzyni, spontaniczny porządek języka i komunikacyjna socjoinżynieria
Ktoś mógłby - skądinąd słusznie - zasugerować, że niedawne próby urzędniczego urabiania opinii społecznej względem postrzegania słowa "Murzyn" to sprawa błaha, albo wręcz tabloidowo błaha, a tym samym nie warta komentarza. Tymczasem właśnie z uwagi na jej pozorną błahość warto poświęcić jej przynajmniej chwilę, zachowując świadomość, że "pełzające rewolucje" składają się na ogół właśnie z przewlekłych serii podobnych błahostek. Innymi słowy, warto ją potraktować nie jako źródło sensacji, ale jako symptomatyczny casus do przemyślenia.
Słowo "Murzyn" to wspaniały wytwór spontanicznego porządku, jakim jest każdy język naturalny, w tym przypadku polszczyzna - zawiera się w nim bardzo precyzyjna zbiorowa intuicja na temat stałego antropologicznego kształtu "świata ludzkich spraw". Ściślej rzecz ujmując, "Murzyn" to potoczne określenie przedstawiciela fenotypu negroidalnego - konkretnej antropologicznej esencji w duchu arystotelesowskim - które nie ma żadnego adekwatnego zastępnika ani go nie potrzebuje. Podobnym zastępnikiem nie jest ani "czarnoskóry" (już choćby z tego względu, że np. mieszkańcy południowych Indii - przedstawiciele zupełnie innego fenotypu - miewają odcień skóry równie ciemny, co mieszkańcy Afryki subsaharyjskiej), ani tym bardziej "Afrykanin" (już choćby z tego względu, że rdzenni mieszkańcy Afryki Północnej Murzynami nie są - a to wyłącznie ich obejmowała pierwotna nazwa "Afrykanie", oznaczająca mieszkańców konkretnej rzymskiej prowincji). Doskonale widać na tym przykładzie rażący kontrast między intuicyjną mądrością spontanicznych instytucji kulturowych a socjoinżynieryjnymi "zaleceniami komunikacyjnymi".
Oczywiście nagminnym elementem podobnych "zaleceń" jest dezawuowanie obserwacji takich jak powyższe poprzez powoływanie się na bliżej niedookreśloną "wrażliwość odbiorcy". Koronnym "argumentem" jest więc na ogół w rzeczonych kontekstach uciekanie się do kulturowego infantylizmu - to nie odbiorca ma nabywać cywilizacyjnej ogłady poprzez okazywanie szacunku zdroworozsądkowemu, organicznie powstałemu dziedzictwu kulturowemu, ale to owo dziedzictwo ma się w sposób rewolucyjny i arbitralny naginać w obliczu napierającego komunikacyjnego widzimisię.
I teraz dochodzimy do sedna sprawy: owo komunikacyjne widzimisię, rozumiane jako mentalna terra nullius, to obszar doskonale nadający się do zagospodarowania przez wszelkiego rodzaju ideologicznych wichrzycieli marzących o rządzie dusz. Na tym właśnie polega to, co niektórzy nazywają wyjątkowo toksyczną mieszaniną neomarksizmu i tzw. postmodernizmu: brak jakichkolwiek obiektywnych standardów epistemologicznych, czyli dyktat widzimisię, prowadzi do tego, że jedynym obiektywnym standardem organizacyjnym staje się czysta władza, w tym zwłaszcza tzw. władza miękka, czyli umiejętność zarządzania spreparowanymi zbiorowymi nienawiściami. Powstaje w tym sposób miękki totalitaryzm, który pod względem powodowanego przez siebie duchowego spustoszenia wcale nie ustępuje swojemu "twardemu" odpowiednikowi. W naszej części świata wciąż jeszcze może brzmieć to abstrakcyjnie, ale na zachód - zwłaszcza na daleki zachód - od nas jest to już spektakularnie niszczycielski konkret.
Stąd tak ważne jest, żeby w najmniejszym stopniu nie ulegać opisywanym wyżej socjoinżynieryjnym "zaleceniom" czy "rekomendacjom", choćby początkowo brzmiały one błaho i niewinnie. Domorośli "władcy dusz" osiągną bowiem najbardziej satysfakcjonujący sukces wtedy, kiedy przysłowiowa żaba własnowolnie ugotuje się na wolnym ogniu w imię intelektualnego lenistwa czy moralnego tchórzostwa. Wręcz przeciwnie, warto wykorzystywać podobne okazje do pogłębiania swojej świadomości, że spuścizna cywilizacyjna nie jest czymś arbitralnym czy konwencjonalnym (a więc z definicji podatnym na "uprzedzenia"), ale że stanowi ona wielki, spontaniczny, oddolny zbiorowy wysiłek pogłębiania relacji człowieka z obiektywnymi kategoriami prawdy, dobra i piękna. Tylko na bazie owej świadomości mogą ze sobą w sposób konstruktywny współistnieć przedstawiciele różnych szczegółowych form cywilizacyjnych, różnych szczegółowych kodów kulturowych, a także różnych konkretnych fenotypów. Sądzić inaczej to porzucać "słodkie brzemię" dojrzałej cywilizacji na rzecz infantylnej ułudy "nowego wspaniałego świata".
Słowo "Murzyn" to wspaniały wytwór spontanicznego porządku, jakim jest każdy język naturalny, w tym przypadku polszczyzna - zawiera się w nim bardzo precyzyjna zbiorowa intuicja na temat stałego antropologicznego kształtu "świata ludzkich spraw". Ściślej rzecz ujmując, "Murzyn" to potoczne określenie przedstawiciela fenotypu negroidalnego - konkretnej antropologicznej esencji w duchu arystotelesowskim - które nie ma żadnego adekwatnego zastępnika ani go nie potrzebuje. Podobnym zastępnikiem nie jest ani "czarnoskóry" (już choćby z tego względu, że np. mieszkańcy południowych Indii - przedstawiciele zupełnie innego fenotypu - miewają odcień skóry równie ciemny, co mieszkańcy Afryki subsaharyjskiej), ani tym bardziej "Afrykanin" (już choćby z tego względu, że rdzenni mieszkańcy Afryki Północnej Murzynami nie są - a to wyłącznie ich obejmowała pierwotna nazwa "Afrykanie", oznaczająca mieszkańców konkretnej rzymskiej prowincji). Doskonale widać na tym przykładzie rażący kontrast między intuicyjną mądrością spontanicznych instytucji kulturowych a socjoinżynieryjnymi "zaleceniami komunikacyjnymi".
Oczywiście nagminnym elementem podobnych "zaleceń" jest dezawuowanie obserwacji takich jak powyższe poprzez powoływanie się na bliżej niedookreśloną "wrażliwość odbiorcy". Koronnym "argumentem" jest więc na ogół w rzeczonych kontekstach uciekanie się do kulturowego infantylizmu - to nie odbiorca ma nabywać cywilizacyjnej ogłady poprzez okazywanie szacunku zdroworozsądkowemu, organicznie powstałemu dziedzictwu kulturowemu, ale to owo dziedzictwo ma się w sposób rewolucyjny i arbitralny naginać w obliczu napierającego komunikacyjnego widzimisię.
I teraz dochodzimy do sedna sprawy: owo komunikacyjne widzimisię, rozumiane jako mentalna terra nullius, to obszar doskonale nadający się do zagospodarowania przez wszelkiego rodzaju ideologicznych wichrzycieli marzących o rządzie dusz. Na tym właśnie polega to, co niektórzy nazywają wyjątkowo toksyczną mieszaniną neomarksizmu i tzw. postmodernizmu: brak jakichkolwiek obiektywnych standardów epistemologicznych, czyli dyktat widzimisię, prowadzi do tego, że jedynym obiektywnym standardem organizacyjnym staje się czysta władza, w tym zwłaszcza tzw. władza miękka, czyli umiejętność zarządzania spreparowanymi zbiorowymi nienawiściami. Powstaje w tym sposób miękki totalitaryzm, który pod względem powodowanego przez siebie duchowego spustoszenia wcale nie ustępuje swojemu "twardemu" odpowiednikowi. W naszej części świata wciąż jeszcze może brzmieć to abstrakcyjnie, ale na zachód - zwłaszcza na daleki zachód - od nas jest to już spektakularnie niszczycielski konkret.
Stąd tak ważne jest, żeby w najmniejszym stopniu nie ulegać opisywanym wyżej socjoinżynieryjnym "zaleceniom" czy "rekomendacjom", choćby początkowo brzmiały one błaho i niewinnie. Domorośli "władcy dusz" osiągną bowiem najbardziej satysfakcjonujący sukces wtedy, kiedy przysłowiowa żaba własnowolnie ugotuje się na wolnym ogniu w imię intelektualnego lenistwa czy moralnego tchórzostwa. Wręcz przeciwnie, warto wykorzystywać podobne okazje do pogłębiania swojej świadomości, że spuścizna cywilizacyjna nie jest czymś arbitralnym czy konwencjonalnym (a więc z definicji podatnym na "uprzedzenia"), ale że stanowi ona wielki, spontaniczny, oddolny zbiorowy wysiłek pogłębiania relacji człowieka z obiektywnymi kategoriami prawdy, dobra i piękna. Tylko na bazie owej świadomości mogą ze sobą w sposób konstruktywny współistnieć przedstawiciele różnych szczegółowych form cywilizacyjnych, różnych szczegółowych kodów kulturowych, a także różnych konkretnych fenotypów. Sądzić inaczej to porzucać "słodkie brzemię" dojrzałej cywilizacji na rzecz infantylnej ułudy "nowego wspaniałego świata".
Wednesday, August 12, 2020
Totalitaryzm, infantylizm i przyszłość cywilizacji
Powszechny infantylizm może się w ostatecznym rachunku okazać groźniejszy od klasycznego, twardego totalitaryzmu.
Otóż zwolennik tego drugiego działa na rzecz celów, które są jednoznacznie złe i niszczycielskie, ale na poziomie wartości czysto instrumentalnych zachowuje dość ścisły kontakt z obiektywną rzeczywistością. Konkretniej rzecz ujmując, zdaje on sobie sprawę, nawet jeśli wyłącznie na poziomie podświadomym, że wdrażanie totalitarnych celów wymaga stworzenia i permanentnego obsługiwania wielkiej instytucjonalnej machiny, co z kolei wymaga ogromnych pokładów pracowitości, poświęcenia, samodyscypliny i powściągania jednostkowej pychy. W momencie więc, gdy nawet największe rezerwy owych instrumentalnych przymiotów okazują się niezdolne do osiągnięcia niemożliwego i cały totalitarny projekt ulega spektakularnemu rozpadowi, bywa, że totalitarysta opamiętuje się, okazuje skruchę i w ramach pokuty przystępuje do odbudowy tego, co dotychczas niszczył - z tą samą instrumentalną skutecznością.
Tymczasem infantylista nie działa na rzecz żadnych konkretnych, sprecyzowanych i trwałych celów - kategoria celu jest dla niego nieskończenie doraźna i mgławicowa, tożsama z tym, co na daną chwilę daje mu tanie poczucie intelektualnego i emocjonalnego samozadowolenia. Z tego wynika z kolei, że nie wykazuje on żadnych przymiotów charakteru nawet na poziomie instrumentalnym, całe swoje życie czyniąc niekończącym się spektaklem bezwstydnej roszczeniowości, który trwa do momentu zmarnotrawienia całego kapitału - tak materialnego, jak i niematerialnego - odziedziczonego po pokoleniach wciąż jeszcze do pewnego stopnia dojrzałych. W przypadku infantylisty nie sposób więc oczekiwać ani żadnego kulminacyjnego momentu otrzeźwienia w zakresie oceny swoich zasadniczych celów (bo takowych on de facto nie posiada), ani - gdyby ów moment jednak w końcu nastał - jakichkolwiek realnych zdolności w zakresie odtwarzania tego, co dotychczas beztrosko marnotrawił.
Innymi słowy, cywilizacja jest w stanie przetrwać nawet najbardziej niszczycielski totalitaryzm, nie jest natomiast pewne, czy jest w stanie przetrwać powszechny infantylizm. Jako że ten ostatni jest wciąż zjawiskiem względnie nowym, nie należy ferować w tym kontekście jakichkolwiek definitywnych wyroków, warto jednak zachowywać jednocześnie nieustanną świadomość, że jest to zjawisko stwarzające pewne bezprecedensowe zagrożenia, wymagające bezprecedensowej roztropności w zakresie odnośnych zapobiegawczych działań.
Otóż zwolennik tego drugiego działa na rzecz celów, które są jednoznacznie złe i niszczycielskie, ale na poziomie wartości czysto instrumentalnych zachowuje dość ścisły kontakt z obiektywną rzeczywistością. Konkretniej rzecz ujmując, zdaje on sobie sprawę, nawet jeśli wyłącznie na poziomie podświadomym, że wdrażanie totalitarnych celów wymaga stworzenia i permanentnego obsługiwania wielkiej instytucjonalnej machiny, co z kolei wymaga ogromnych pokładów pracowitości, poświęcenia, samodyscypliny i powściągania jednostkowej pychy. W momencie więc, gdy nawet największe rezerwy owych instrumentalnych przymiotów okazują się niezdolne do osiągnięcia niemożliwego i cały totalitarny projekt ulega spektakularnemu rozpadowi, bywa, że totalitarysta opamiętuje się, okazuje skruchę i w ramach pokuty przystępuje do odbudowy tego, co dotychczas niszczył - z tą samą instrumentalną skutecznością.
Tymczasem infantylista nie działa na rzecz żadnych konkretnych, sprecyzowanych i trwałych celów - kategoria celu jest dla niego nieskończenie doraźna i mgławicowa, tożsama z tym, co na daną chwilę daje mu tanie poczucie intelektualnego i emocjonalnego samozadowolenia. Z tego wynika z kolei, że nie wykazuje on żadnych przymiotów charakteru nawet na poziomie instrumentalnym, całe swoje życie czyniąc niekończącym się spektaklem bezwstydnej roszczeniowości, który trwa do momentu zmarnotrawienia całego kapitału - tak materialnego, jak i niematerialnego - odziedziczonego po pokoleniach wciąż jeszcze do pewnego stopnia dojrzałych. W przypadku infantylisty nie sposób więc oczekiwać ani żadnego kulminacyjnego momentu otrzeźwienia w zakresie oceny swoich zasadniczych celów (bo takowych on de facto nie posiada), ani - gdyby ów moment jednak w końcu nastał - jakichkolwiek realnych zdolności w zakresie odtwarzania tego, co dotychczas beztrosko marnotrawił.
Innymi słowy, cywilizacja jest w stanie przetrwać nawet najbardziej niszczycielski totalitaryzm, nie jest natomiast pewne, czy jest w stanie przetrwać powszechny infantylizm. Jako że ten ostatni jest wciąż zjawiskiem względnie nowym, nie należy ferować w tym kontekście jakichkolwiek definitywnych wyroków, warto jednak zachowywać jednocześnie nieustanną świadomość, że jest to zjawisko stwarzające pewne bezprecedensowe zagrożenia, wymagające bezprecedensowej roztropności w zakresie odnośnych zapobiegawczych działań.
Saturday, August 1, 2020
Wolność jako uświadomiona powinność
Wolność to najważniejsza ze wszystkich wartości społecznych - konieczny warunek wdrażania wszelkich innych wartości społecznych. Na tej samej jednakże zasadzie wszelkie inne wartości społeczne są praktycznym warunkiem trwania wolności.
Innymi słowy, z jednej strony wszystkie kluczowe przymioty charakteru, takie jak roztropność, odpowiedzialność, wstrzemięźliwość, odwaga czy samodyscyplina, mogą być budowane jedynie w oparciu o w pełni swobodne działania. Z drugiej jednak strony nie wykorzystywanie swoich swobodnych działań do budowania owych przymiotów prowadzi w praktyce do bardzo szybkiej atrofii wolności, która okazuje się wówczas nie poważnym normatywnym zobowiązaniem, ale jednorazową zachcianką.
Podsumowując, wolność to fundament wszystkiego, co dobre, który jednakowoż błyskawicznie niszczeje, jeśli jego dobre owoce na bieżąco go nie żywią i nie umacniają. Z całą pewnością fałszywy jest zatem komunistyczny slogan głoszący, że wolność to uświadomiona konieczność, ale w znacznej mierze prawdziwe jest stwierdzenie, że wolność to uświadomiona powinność.
Innymi słowy, z jednej strony wszystkie kluczowe przymioty charakteru, takie jak roztropność, odpowiedzialność, wstrzemięźliwość, odwaga czy samodyscyplina, mogą być budowane jedynie w oparciu o w pełni swobodne działania. Z drugiej jednak strony nie wykorzystywanie swoich swobodnych działań do budowania owych przymiotów prowadzi w praktyce do bardzo szybkiej atrofii wolności, która okazuje się wówczas nie poważnym normatywnym zobowiązaniem, ale jednorazową zachcianką.
Podsumowując, wolność to fundament wszystkiego, co dobre, który jednakowoż błyskawicznie niszczeje, jeśli jego dobre owoce na bieżąco go nie żywią i nie umacniają. Z całą pewnością fałszywy jest zatem komunistyczny slogan głoszący, że wolność to uświadomiona konieczność, ale w znacznej mierze prawdziwe jest stwierdzenie, że wolność to uświadomiona powinność.
Subscribe to:
Posts (Atom)