Nie sposób mówić o słuszności rozwoju czy postępu, jeśli nie zdefiniuje się wcześniej precyzyjnie kierunku, w którym ma się odbywać ów rozwój czy postęp, a następnie nie wykaże się na podstawie niezależnych argumentów, że jest to kierunek słuszny.
Jeśli bowiem mamy do czynienia z rozwojem patologicznych form bytowania bądź z postępowaniem w kierunku ślepej uliczki lub przepaści, wówczas właściwą reakcją jest nie kontynuacja status quo, ale odwrót, wycofanie, a nawet uwstecznienie. Okazuje się zatem, że w wielu okolicznościach to tymczasowy regres jest reakcją autentycznie progresywną, umożliwiającą powrót na ścieżkę, którą rzeczywiście można i należy w sposób trwały kroczyć naprzód.
Na gruncie gospodarczym zjawisko to ilustruje doskonale austriacka teoria cyklu koniunkturalnego, w ramach której tymczasowa recesja i dekoniunktura okazuje się nie tylko ceną za wcześniejszy okres patologicznego pseudorozwoju, ale też okresem ozdrowieńczym, umożliwiającym powrót do fundamentów rozwoju autentycznego i - w najlepszym tego słowa znaczeniu - zrównoważonego.
Jako że zjawisko to zachowuje swoją ogólną logiczną strukturę niezależnie od obszaru, w którym je zaobserwujemy, podobne wnioski można również odnieść do sfery kultury, obyczajowości, filozofii czy duchowości. W każdej z tych sfer mogą się pojawić wewnętrznie nieuporządkowane kapitałowe struktury produkcji, które skazane są na rozpad tym boleśniejszy i bardziej destruktywny, im dłużej próbuje się je rozbudowywać, a od pewnego etapu już jedynie łatać. A jako że mowa tu o kapitale stricte niematerialnym, dokonywanie stosownych procesów restrukturyzacyjnych jest w tym kontekście zadaniem niosącym ze sobą wyzwania o szczególnej jakościowej złożoności.
Podsumowując, pojęcie rozwoju i postępu, nawet (a może zwłaszcza) w takim stopniu, w jakim jest pojęciem obiektywnym, jest jednocześnie pojęciem kontekstowym, wielopłaszczyznowym, strukturalnie uwarunkowanym i normatywnie wymagającym. I jako takie odnosi się ono do zjawisk, w obrębie których wyjątkowo łatwo i wyjątkowo boleśnie można pomylić pozory z rzeczywistością, tymczasowość z trwałością i zwycięstwo z porażką. Warto mieć to wszystko na uwadze, ażeby samemu nie paść ofiarą podobnej pomyłki.
Tuesday, June 30, 2020
Wednesday, June 17, 2020
Values and Principles Against Ideological Jargon
The ideological jargon of hard totalitarianism aims at the subversion of values, while the ideological jargon of soft totalitarianism aims at the reduction of values to self-indulgent mush. In other words, the former aims at intercepting value discourse, while the latter aims at dissolving it altogether. Thus, to debunk the former one needs to be a man of principles among the unprincipled, while to debunk the latter one needs to be a man of principles among the unmanly.
Friday, June 12, 2020
Neoliberalizm, marksizm kulturowy i niebezpieczeństwo ideologicznej symetryzacji
Gdy przeczuwa się, że popełniony ongiś błąd może być znaczący, trzeba się do niego otwarcie przyznać. Tak jest właśnie w niniejszym przypadku.
Jeszcze kilka lat temu byłem gotów twierdzić, że "neoliberalizm" i "marksizm kulturowy" to terminy semantycznie bliźniacze w swojej amorficzności i beztreściowości. Obecnie sadzę jednak, że stosowny ciężar dowodowy jest już na tyle duży i znaczący, że nie można traktować powyższych dwóch pojęć w sposób symetryczny.
"Neoliberalizm" wciąż uważam za termin czysto propagandowy, będący niczym więcej jak oszczerstwem kierowanym pod adresem szeroko rozumianych zwolenników konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, własności prywatnej i "burżuazyjnej godności". Na poziomie opisowo-naukowym jest to natomiast pojęcie całkowicie puste i bezdesygnatowe (poza bardzo wąskim kontekstem historycznym związanym z kolokwium Lippmanna, którego członkom daleko było do jakiejkolwiek autentycznej ideowej jednorodności).
Inaczej jest z "marksizmem kulturowym". Podtrzymuję, iż jest to termin potencjalnie niebezpieczny w tym sensie, że zbyt łatwo staje się uniwersalnym wytrychem w rękach osób o, eufemistycznie rzecz ujmując, ograniczonej wiarygodności naukowej. Nie zmienia to jednak faktu, że - w swoim opisowo skonkretyzowanym znaczeniu - jest to określenie trafne i wiernie oddające naturę pewnych bardzo niebezpiecznych zjawisk zachodzących w dzisiejszej rzeczywistości społecznej.
Nadawana owemu terminowi konkretna treść wiąże go niemal zawsze ze zjawiskami następującymi: z myślą szkoły frankfurckiej (czyli z przestawieniem w marksistowskiej hierarchii ważności ekonomii i kultury, a tym samym z przeniesieniem "walki klas" na obszar pozagospodarczy: na obszar rasy, płci, itd.), z ideą "długiego marszu przez instytucje" (w domyśle: instytucje kultury) oraz z koncepcją tzw. organizowania społeczności w duchu "Reguł dla radykałów" autorstwa Alinsky'ego (tzn. z politycyzacją kultur lokalnych i infekowaniem ich ideą permanentnej wojny o władzę w ramach tzw. aktywizmu społecznego).
Kluczowe pytanie brzmi tu teraz następująco: czy powyższa definicja ma adekwatną moc wyjaśniającą? Czy trafnie opisuje ideologiczną podbudowę pewnych specyficznie współczesnych, rzucających się w oczy zjawisk? Wydaje się, że dziś można by już na to pytanie odpowiedzieć słowami epitafium Christophera Wrena: si monumentum requires, circumspice. Na szczęście owego "monumentu" nie musimy jeszcze "podziwiać" w naszej części świata, ale tym bardziej należy świadomie chronić naszą "względną normalność". Jeśli natomiast - w ramach budowania stosownej świadomości - zadamy sobie pytanie, co jest ideologicznym wspólnym mianownikiem odbywającego się obecnie "na zachód od nas" zorganizowanego wandalizmu, neo-cenzorskiego dewastowania sztandarowych dzieł kultury i masowego szczucia przeciwko "nieprawomyślnym" przedstawicielom świata akademickiego, wówczas możemy zdać sobie sprawę, że "marksizm kulturowy" (rozumiany jak wyżej) wydaje się tu jedną z bardziej adekwatnych zwięzłych odpowiedzi.
Co istotne, akceptacja owej odpowiedzi wcale nie wymusza stanięcia w jednym froncie z tymi samozwańczymi przeciwnikami "marksizmu kulturowego", którzy jako alternatywę wobec niego proponują siermiężny nacjonalizm, toporny scjentyzm czy policyjny totalitaryzm. Rzecz jedynie w tym, żeby zachowywać właściwe proporcje zagrożeń i nie dawać sobie wmówić, że przysłowiowy "słoń w salonie" jest jedynie "propagandowym straszakiem", na którego powołują się wyłącznie "tropiciele spisków wierzący w łatwe rozwiązania".
I tu wracamy do punktu wyjścia: niezależnie od tego, w jakim stopniu należy wystrzegać się traktowania "marksizmu kulturowego" jako wyłącznego zła współczesnego świata, tym bardziej należy wystrzegać się stawiania go w jednym szeregu z mitycznym "neoliberalizmem". To byłoby bowiem zwyczajnie nieprzyzwoite zwłaszcza wobec tych, którzy wskutek coraz bardziej rozbisurmanionego ideologicznego wandalizmu - tak fizycznego, jak i kulturowo-instytucjonalnego - potracili pracę, dobytek i spokój codziennego życia.
Jeszcze kilka lat temu byłem gotów twierdzić, że "neoliberalizm" i "marksizm kulturowy" to terminy semantycznie bliźniacze w swojej amorficzności i beztreściowości. Obecnie sadzę jednak, że stosowny ciężar dowodowy jest już na tyle duży i znaczący, że nie można traktować powyższych dwóch pojęć w sposób symetryczny.
"Neoliberalizm" wciąż uważam za termin czysto propagandowy, będący niczym więcej jak oszczerstwem kierowanym pod adresem szeroko rozumianych zwolenników konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, własności prywatnej i "burżuazyjnej godności". Na poziomie opisowo-naukowym jest to natomiast pojęcie całkowicie puste i bezdesygnatowe (poza bardzo wąskim kontekstem historycznym związanym z kolokwium Lippmanna, którego członkom daleko było do jakiejkolwiek autentycznej ideowej jednorodności).
Inaczej jest z "marksizmem kulturowym". Podtrzymuję, iż jest to termin potencjalnie niebezpieczny w tym sensie, że zbyt łatwo staje się uniwersalnym wytrychem w rękach osób o, eufemistycznie rzecz ujmując, ograniczonej wiarygodności naukowej. Nie zmienia to jednak faktu, że - w swoim opisowo skonkretyzowanym znaczeniu - jest to określenie trafne i wiernie oddające naturę pewnych bardzo niebezpiecznych zjawisk zachodzących w dzisiejszej rzeczywistości społecznej.
Nadawana owemu terminowi konkretna treść wiąże go niemal zawsze ze zjawiskami następującymi: z myślą szkoły frankfurckiej (czyli z przestawieniem w marksistowskiej hierarchii ważności ekonomii i kultury, a tym samym z przeniesieniem "walki klas" na obszar pozagospodarczy: na obszar rasy, płci, itd.), z ideą "długiego marszu przez instytucje" (w domyśle: instytucje kultury) oraz z koncepcją tzw. organizowania społeczności w duchu "Reguł dla radykałów" autorstwa Alinsky'ego (tzn. z politycyzacją kultur lokalnych i infekowaniem ich ideą permanentnej wojny o władzę w ramach tzw. aktywizmu społecznego).
Kluczowe pytanie brzmi tu teraz następująco: czy powyższa definicja ma adekwatną moc wyjaśniającą? Czy trafnie opisuje ideologiczną podbudowę pewnych specyficznie współczesnych, rzucających się w oczy zjawisk? Wydaje się, że dziś można by już na to pytanie odpowiedzieć słowami epitafium Christophera Wrena: si monumentum requires, circumspice. Na szczęście owego "monumentu" nie musimy jeszcze "podziwiać" w naszej części świata, ale tym bardziej należy świadomie chronić naszą "względną normalność". Jeśli natomiast - w ramach budowania stosownej świadomości - zadamy sobie pytanie, co jest ideologicznym wspólnym mianownikiem odbywającego się obecnie "na zachód od nas" zorganizowanego wandalizmu, neo-cenzorskiego dewastowania sztandarowych dzieł kultury i masowego szczucia przeciwko "nieprawomyślnym" przedstawicielom świata akademickiego, wówczas możemy zdać sobie sprawę, że "marksizm kulturowy" (rozumiany jak wyżej) wydaje się tu jedną z bardziej adekwatnych zwięzłych odpowiedzi.
Co istotne, akceptacja owej odpowiedzi wcale nie wymusza stanięcia w jednym froncie z tymi samozwańczymi przeciwnikami "marksizmu kulturowego", którzy jako alternatywę wobec niego proponują siermiężny nacjonalizm, toporny scjentyzm czy policyjny totalitaryzm. Rzecz jedynie w tym, żeby zachowywać właściwe proporcje zagrożeń i nie dawać sobie wmówić, że przysłowiowy "słoń w salonie" jest jedynie "propagandowym straszakiem", na którego powołują się wyłącznie "tropiciele spisków wierzący w łatwe rozwiązania".
I tu wracamy do punktu wyjścia: niezależnie od tego, w jakim stopniu należy wystrzegać się traktowania "marksizmu kulturowego" jako wyłącznego zła współczesnego świata, tym bardziej należy wystrzegać się stawiania go w jednym szeregu z mitycznym "neoliberalizmem". To byłoby bowiem zwyczajnie nieprzyzwoite zwłaszcza wobec tych, którzy wskutek coraz bardziej rozbisurmanionego ideologicznego wandalizmu - tak fizycznego, jak i kulturowo-instytucjonalnego - potracili pracę, dobytek i spokój codziennego życia.
Labels:
instytucje,
marksizm kulturowy,
neoliberalizm,
neomarksizm,
organizacja
Thursday, June 11, 2020
Moralny infantylizm a zmiany w dobrą stronę
Jednym z wielu specyficznych mankamentów świata opanowanego przez moralny infantylizm jest to, że nie da się w nim skutecznie przeprowadzić wielkoskalowego cywilizowanego protestu w słusznej sprawie. W takim bowiem świecie podobne protesty bardzo szybko przyjmują w wielu miejscach formę tak miałkiego, pozerskiego spektaklu samozadowolenia, że natychmiast zniechęcają do siebie lwią część osób, które w innych okolicznościach mogłyby być im przychylne. Co gorsza, na ogół bardzo szybko obrastają one przy tym całą plejadą ideologicznych sloganów, z których większość nie tylko nie ma żadnego związku z ich pierwotną treścią, ale wręcz dyskredytuje ową treść w oczach wielu potencjalnych sympatyków.
Nie ma jednak tego złego, co by przynajmniej w minimalnym stopniu na dobre nie wyszło. W takim bowiem świecie jedynymi działaniami moralnymi, które mogą być prawdziwie skuteczne, są działania skromne, ciche i mikroskalowe, obliczone na efekt realny, a nie promocyjny (czy tym bardziej autopromocyjny). Innymi słowy, w świecie moralnego infantylizmu chęć skutecznego działania w słusznych sprawach wymusza skupienie się na czynieniu, mówiąc po tolkienowsku, "drobnych codziennych uczynków zwyczajnych ludzi, [które] powstrzymują ciemności". W ostatecznym rachunku tylko konsekwentne serie tego rodzaju wysiłków są w stanie doprowadzić do trwałych zmian w słusznym kierunku - i jeśli życie w świecie moralnego infantylizmu w szczególnym stopniu unaocznia tę prawdę, już choćby z tego względu tym bardziej nie należy osiadać w nim na laurach.
Nie ma jednak tego złego, co by przynajmniej w minimalnym stopniu na dobre nie wyszło. W takim bowiem świecie jedynymi działaniami moralnymi, które mogą być prawdziwie skuteczne, są działania skromne, ciche i mikroskalowe, obliczone na efekt realny, a nie promocyjny (czy tym bardziej autopromocyjny). Innymi słowy, w świecie moralnego infantylizmu chęć skutecznego działania w słusznych sprawach wymusza skupienie się na czynieniu, mówiąc po tolkienowsku, "drobnych codziennych uczynków zwyczajnych ludzi, [które] powstrzymują ciemności". W ostatecznym rachunku tylko konsekwentne serie tego rodzaju wysiłków są w stanie doprowadzić do trwałych zmian w słusznym kierunku - i jeśli życie w świecie moralnego infantylizmu w szczególnym stopniu unaocznia tę prawdę, już choćby z tego względu tym bardziej nie należy osiadać w nim na laurach.
Tuesday, June 9, 2020
Today May Be the New September 3, 1929
I wouldn't be surprised at all if today is the new September 3, 1929.
On the monetary front, we have a 12-year-old mega-bubble of fiat credit, stock buybacks, bloated balance sheets, and "infinite liquidity".
On the "real" front, we have a global economy with record forced unemployment, decimated supply chains, and whole industries on the verge of bankruptcy.
On the psychological front, we have multitudes of economic and financial illiterates with access to essentialy free day-trading technologies who shamelessly proclaim that value investing is old hat.
On the political front, we have an unprecedentedly consolidated oligarchy of big business in cahoots with politicians and monetary central planners, which has no scruples whatsoever when it comes to pushing relentlessly for the inflation of ever more spectacular asset bubbles (thereby playing the ever more dangerous "greater fool" game).
And on the technical front, the Nasdaq hyper-bubble has just reached the 10000 resistance, which, together with the February high, forms a rough, but very telling double top.
Today may be the new September 3, 1929. I may be wrong about it, but I wouldn't be at all surprised if I am not.
On the monetary front, we have a 12-year-old mega-bubble of fiat credit, stock buybacks, bloated balance sheets, and "infinite liquidity".
On the "real" front, we have a global economy with record forced unemployment, decimated supply chains, and whole industries on the verge of bankruptcy.
On the psychological front, we have multitudes of economic and financial illiterates with access to essentialy free day-trading technologies who shamelessly proclaim that value investing is old hat.
On the political front, we have an unprecedentedly consolidated oligarchy of big business in cahoots with politicians and monetary central planners, which has no scruples whatsoever when it comes to pushing relentlessly for the inflation of ever more spectacular asset bubbles (thereby playing the ever more dangerous "greater fool" game).
And on the technical front, the Nasdaq hyper-bubble has just reached the 10000 resistance, which, together with the February high, forms a rough, but very telling double top.
Today may be the new September 3, 1929. I may be wrong about it, but I wouldn't be at all surprised if I am not.
Subscribe to:
Posts (Atom)