Ci samozwańczy sympatycy wartości liberalnych i libertariańskich, którzy próbują dyskredytować tzw. "państwo opiekuńcze" (zwłaszcza w wydaniu skandynawskim) przez powoływanie się na negatywny wpływ "polityki otwartych granic" czy "multikulturalizmu", wyjątkowo spektakularnie strzelają sobie w stopę. Wniosek płynący z powyższego rozumowania jest bowiem taki, że tzw. "państwo opiekuńcze" jest na dobrą sprawę co najmniej wydolne, o ile tylko jest wystarczająco populacyjnie stabilne i kulturowo jednorodne. Co oczywiście nie ma nic wspólnego z libertariańskim argumentem w wersji utylitarnej, mówiącym, iż jest ono immanentnie niewydolne z uwagi na sukcesywne podcinanie gałęzi, na której siedzi, czyli na demoralizowanie społeczeństwa (niezależnie od jego składu etnicznego czy kulturowego) poprzez budowanie "wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych".
Innymi słowy, ci, którzy źródło problemu widzą bezpośrednio w instytucji tzw. "państwa opiekuńczego", a imigrantów uważają za jego ofiary w nie mniejszym stopniu, niż tzw. tubylców, mogą słusznie uważać się za spadkobierców tradycji klasycznego liberalizmu i libertarianizmu. Ci natomiast, którzy, powołując się na wartości takie jak wolność osobista i własność prywatna, robią sobie chłopca do bicia z "multikulturalizmu" czy "polityki otwartych granic", stają się najbardziej wymarzonymi (bo nieświadomymi) sojusznikami narodowego socjalizmu i trybalistycznego kolektywizmu.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment