Wielu antyetatystów zastanawiało się pewnie nad następującą kwestią: zrozumiałe jest, że istnieją oczywiste różnice moralne między nami a etatystami. Jednak nie są to prostu "jakieś różnice" - są to różnice tak skrajne, jak to tylko możliwe, a przy tym dotykające najściślejszych fundamentów relacji społecznych w praktycznie wszystkich ich wymiarach. Innymi słowy, podczas gdy my uważamy każdą formę etatyzmu za kwintesencję zorganizowanej niemoralności i zinstytucjonalizowanego barbarzyństwa, zdecydowana większość etatystów uważa jakąś formę etatyzmu za warunek niezbędny istnienia moralności i cywilizacji, na ogół widząc w tym prawdę tak intuicyjnie oczywistą, że nie zastanawiają się nad nią ani razu w ciągu całego życia. Jak wyjaśnić istnienie aż tak rażącej i zasadniczej rozbieżności światopoglądowej, skoro wszyscy żyjemy na tym samym świecie i obserwujemy te same zjawiska?
Proponowana przeze mnie odpowiedź jest następująca: antyetatyści stają się na ogół antyetatystami po dojściu do wniosku, że wszelkiego rodzaju argumenty proetatystyczne są rażąco wręcz irracjonalne i nielogiczne, że podporządkowanie życia społecznego dyktatowi zinstytucjonalizowanej agresji, przemocy i przymusu nie daje się uzasadnić ani na gruncie utylitarnym, ani na gruncie deontologicznym, ani na gruncie eudajmonistycznym, ani na gruncie kontraktualistycznym, ani na jakimkolwiek innym gruncie moralnym. Wręcz przeciwnie - racjonalne spojrzenie na kwestie społeczne przez pryzmat wszystkich powyższych tradycji etycznych zdaje się jednoznacznie prowadzić do woluntaryzmu. Uznanie więc dowolnej formy etatyzmu za fundament istnienia moralności i cywilizacji musi wynikać z pewnych błędów kognitywnych i wtórnych racjonalizacji, takich jak syndrom sztokholmski, efekt Milgrama czy podświadoma deifikacja plemiennych jednostek alfa. Innymi słowy, gdyby etatyści nie byli etatystami w świecie, w którym są oni bezustannie podporządkowani dyktatowi zinstytucjonalizowanej agresji, przemocy i przymusu, byłaby to dla nich sytuacja egzystencjalnie nieznośna, obciążona zbyt wielkim i obezwładniającym dysonansem poznawczym.
Nie mówimy tu jednak o pierwszej lepszej racjonalizacji, tylko o potrzebie trwałego przekonania samego siebie, że to, co intuicyjnie postrzega się jako kwintesencję niemoralności i barbarzyństwa jest w rzeczywistości warunkiem niezbędnym istnienia moralności i cywilizacji - a więc o tak radykalnej i kompleksowej racjonalizacji moralnej, jaką tylko można sobie wyobrazić. Trudno się w związku z tym dziwić, że efektem skutecznie przeprowadzonej tego rodzaju racjonalizacji jest całkowite wyrzucenie zracjonalizowanych kwestii poza nawias logicznej analizy i krytycznej refleksji oraz nabranie do nich quasi-religijnego stosunku.
Warto w tym kontekście porównać światopogląd typowego, bezrefleksyjnego etatysty ze światopoglądem minarchisty, czyli etatysty minimalnego - otóż o ile ten pierwszy reaguje na argumenty mające na celu wykazanie etycznych absurdów etatyzmu albo kompletnym niezrozumieniem omawianych kwestii, albo irytacją sięgającą nieraz histerii, o tyle ten drugi na ogół gotów jest na beznamiętną, logiczną dyskusję nad rzeczonymi argumentami, często zgadzając się nawet z nimi i ubolewając, że mimo to ze względów pozaetycznych czy też "pragmatycznych" musi uznać pewien minimalny poziom etatyzmu za "zło konieczne". Innymi słowy, u minarchisty, który na ogół nie musiał nigdy aplikować w stosunku do samego siebie opisanej wyżej racjonalizacji (albo przynajmniej nie musiał tego robić w pełnym wymiarze), nie widać na ogół tego histerycznie emocjonalnego stosunku do kwestii etatyzmu i tego zaimpregnowania na logikę zdroworozsądkowej moralności, jakie widać na ogół u typowego etatysty (podobną różnicę widać np. w nastawieniu tych dwóch osób do etatystycznych rytuałów takich jak wybory, "święta państwowe", wojny, itp.).
Jaki jest praktyczny wniosek wypływający z powyższych obserwacji? Myślę, że taki, iż, jako że psychologiczny stan zdecydowanej większość etatystów każe im traktować każdy antyetatystyczny argument jako atak na własną osobę i swoją poznawczą równowagę, należy nauczyć się tak przedstawiać owe argumenty, żeby wydawały się one pochodzić od wewnątrz, a nie z zewnątrz. Innymi słowy, należy nauczyć się przedstawiać je tak, jakby to sam etatysta do nich doszedł, nie czując się zagonionym w róg przez logikę swojego antyetatystycznego interlokutora (jest to zasadniczo esencja tzw. metody sokratejskiej). Nawet wówczas mur etatystycznych racjonalizacji będzie bardzo trudny do przebicia. Ale szansa, że wystarczająco sprytnie pokierowana osoba sama przynajmniej spróbuje go rozmontować jest znacznie większa niż szansa, że pozwoli ten mur choćby tknąć komukolwiek innemu, zwłaszcza komuś, kto kategorycznie stwierdza, że zasługuje on wyłącznie na rozbiórkę.
Monday, November 2, 2015
Etatyzm, czyli najszkodliwsza z racjonalizacji
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment