Pojawia się czasem zarzut, że zwolennicy szeroko rozumianych idei wolnościowych wykazują w dyskusjach duży stopień agresji werbalnej, co zdaje się kolidować z ich deklarowanym bezwarunkowym poszanowaniem zasady nieagresji.
Zarzut ten wydaje mi się o tyle jałowy, o ile duży stopień agresji werbalnej wykazują pewne grupy zwolenników wszelkiego rodzaju idei. Jest on jednocześnie o tyle słuszny w odniesieniu do zwolenników wszelkiego rodzaju idei, o ile każdy powinien konsekwentnie szlifować umiejętność nieulegania emocjom w dyskusji.
Jednocześnie wydaje mi się jednak, że w takim stopniu, w jakim agresję werbalną można usprawiedliwiać zaistniałymi pozawerbalnymi okolicznościami, zwolennicy szeroko rozumianych idei wolnościowych są usprawiedliwieni najbardziej. Konkretniej rzecz ujmując, jeśli ktoś z jednej strony pryncypialnie trzyma się zasady nieagresji, a z drugiej strony żyje w otoczeniu, w którym zasada ta jest regularnie wobec niego łamana, a zastępy nadwornych gadających głów dzień w dzień protekcjonalnie trajkoczą mu nad uchem, że to żadna agresja, tylko "ponoszenie wspólnych kosztów", "konieczność wywiązywania się z umowy społecznej", itp., to trudno się dziwić temu, że ktoś taki rekompensuje sobie czasem konsekwentne wstrzymywanie się od agresji właściwej (fizycznej) pofolgowaniem agresji werbalnej.
Jest to dość intuicyjny mechanizm przywracania stanu równowagi psychicznej, i o ile nie popieram dawania mu upustu, o tyle jeszcze bardziej nie popieram tezy, że dawanie mu upustu jest dyskwalifikującym defektem charakteru, w obliczu którego pryncypialne trzymanie się zasady nieagresji staje się pustym hasłem. Trzeba pamiętać, że pryncypialne trzymanie się tej zasady nie wymaga od nikogo bycia erystycznym mistrzem zen (choć warto oczywiście do takiej postawy dążyć), a wręcz w sporym stopniu tłumaczy uleganie na tym polu słabości woli. Uległszy, trzeba nad nią pracować, ale nie można się za to oskarżać ani pozwalać na to innym.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment