W pewnej części szeroko rozumianych polskich środowisk okołowolnościowych pokutuje wciąż przekonanie, że - z dwojga złego - w kontekście tworzenia atmosfery sprzyjającej swobodzie działania monarchia dziedziczna wypada stosunkowo korzystniej w porównaniu do demokracji (na ogół pojawia się w tym kontekście przykład Liechtensteinu).
Jest to opinia niebezpodstawna - najczęściej opiera się ona na argumencie z preferencji czasowej, mówiącym, że monarcha, w przeciwieństwie do demokratycznego zarządcy, ma możliwość poświęcania doraźnego przychodu podatkowego na rzecz zwiększania wartości kapitałowej posiadanych przez siebie aktywów (w tym monopolistycznego przywileju ściągania danin), co stwarza pewną szansę na to, że będzie on eksploatował kontrolowane przez siebie społeczeństwo w stopniu stosunkowo mniejszym niż demokratyczny zarządca, tym samym zachowując się nie jak krótkowzroczny pirat korporacyjny, tylko jak dalekowzroczny inwestor.
Jakkolwiek jest to argument spójny i logiczny, większość używających go osób - być może w ramach naturalnego, przekornego sprzeciwu wobec świeckiego bożka współczesności, jakim jest demokracja - nie dostrzega, że istnieją równie spójne i logiczne argumenty na rzecz konkluzji przeciwnej. Jeden z nich mówi np., że jako że monarcha ze swoją świtą jest przeważnie tańszy w utrzymaniu niż rozdęta demokratyczna biurokracja, tego pierwszego są w stanie zaspokoić daniny zbierane od członków nawet bardzo gospodarczo zacofanego społeczeństwa - innymi słowy, w przeciwieństwie do przedstawicieli demokratycznej biurokracji, to właśnie on może nie mieć żadnego ekonomicznie uzasadnionego powodu, żeby eksploatować społeczeństwo w na tyle niewielkim stopniu, by umożliwić mu stosunkowo swobodny rozwój i bogacenie się. Ponadto monarcha ma w stosunku do demokratycznych zarządców więcej do stracenia w przypadku wykształcenia się w społeczeństwie silnej klasy średniej, która - ośmielona swoją rosnącą zamożnością - mogłaby zażądać współudziału we władzy, a tym samym faktycznej likwidacji większości monarchicznych przywilejów.
Powyższe argumenty nie tyle dowodzą, że w omawianym kontekście to jednak demokracja pozostaje mniejszym złem, co sugerują, że spór o to, który z wyżej wymienionych etatystycznych ustrojów jest stosunkowo mniej szkodliwy dla wolności działania jest sporem jałowym w odniesieniu do kwestii tego, jak w konkretnych okolicznościach miejsca i czasu poszerzać zakres tej wolności. Innymi słowy, praktyczne działania mające na celu zmniejszanie (i docelową eliminację) etatyzmu nie powinny zakładać, że zamiana jednego rodzaju etatyzmu na inny jego rodzaj w sposób logicznie konieczny zmniejszanie to ułatwią.
PS. W podobnym duchu kilkukrotnie wypowiadał się już w tym temacie Jacek Sierpiński, myślę jednak, że warto od czasu do czasu do niego wracać, bo dość triumfalistyczne, a nie do końca w swoim triumfalizmie przemyślane inklinacje promonarchistyczne są wciąż w pewnej części szeroko rozumianych polskich środowisk okołowolnościowych obecne.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment