Thursday, March 31, 2011

Well-Being and Objectivity

In this paper, I investigate the issue of whether there exists an objective element of well-being, completely independent of anyone’s desires, interests and preferences. After rejecting health-based and convention-based approaches to objectivity, I conclude that the element in question consists in respecting autonomy, voluntariness of every purposive agent and the principle of non-aggression.

[Read More]

Response to Block on Abortion, Round Three

Block (2011) has offered a second round of counterarguments to my criticisms (Wisniewski 2010a, 2010b) of the claim that his theory of evictionism is compatible with libertarianism. In this paper I attempt to demonstrate that my critique still stands. In particular, I focus on analyzing the argumentative weight of such issues mentioned in Block’s latest response as, among others, the distinction between proper ex post punishment and proper ex ante defense, the question of whether my causal analyses of trespass imply a commitment to positive obligations, Rothbard’s distinction between contracts and promises, the supposed irrelevance of the principle of pacta sunt servanda in the context of abortion, and the extent to which custom can qualify the ambit of applicability of the non-aggression principle.

[Read More]

Thursday, March 24, 2011

Libertarianism Pure and Simple

I noticed that several of my libertarian friends have recently been following quite keenly the development of the blog called “Bleeding Heart Libertarians”. I must confess that I found the name itself somewhat off-putting, since I associate the “bleeding heart” slogan with sanctimonious whiners, expert at being loudly self-righteous and lavish with someone else’s money, but hardly effective in quietly and modestly addressing genuine social ills through entrepreneurial energy. However, I overcame my initial reaction and eventually read through most of the entries posted there. As far as I can tell, the central message of the authors is that libertarians and “liberals” are committed to the same goals, differing exclusively with respect to what they consider to be the optimal means for their achievement. To make the issue more concrete – they seem to claim that libertarians and liberals are equally concerned with attaining “social justice”, the only difference being that the former believe that liberty rather than coercive redistribution is the way to get there.

I find this contention puzzling. Insofar as I regard libertarianism as a moral theory, I see its superiority in the fact that it is the only approach that treats people as equal in the morally relevant sense, i.e., as equal qua subjects of the moral law – conscious, rational, purposive beings. It makes no exceptions with respect to the applicability of the non-aggression principle and the inviolability of private property rights. It privileges neither the rich nor the poor. Hence, it is equally opposed to corporatism and welfare statism. It is equally hostile to the military-industrial complex and to the bureaucracy of “social workers”. Liberalism, on the other hand, with its endorsement of “social justice” – i.e., positive discrimination of the materially least well-off – is clearly asymmetric and unequal in its distribution of moral significance among individuals. It seems to me that if the bleeding heart “liberaltarians” were confronted with the possibility of surreptitiously stealing a million dollars from a person so absent-minded that he would not even notice it (and hence his utility would not drop) and then distributing them among the poor, they would be bound to do it on pain of inconsistency. Clearly, libertarians “pure and simple” would not even contemplate such a possibility. This, as I see it, is a serious philosophical difference between the two regarding the hierarchy of values to be pursued, not just an empirical dispute concerning the efficacy of various means of achieving these values.

An additional moral advantage of libertarianism is that it creates the only kind of environment in which one can undertake genuinely charitable actions – i.e., in which one can voluntarily devote one’s own resources to helping the needy. After all, coerced “help” is devoid of moral worth. In other words, charitable concern for “social justice” can flourish only under libertarian conditions, but that does not imply that such a concern is part of libertarianism – the unique beauty of liberty is that it allows for the coexistence of various non-aggressive lifestyles and value scales without privileging any of them. Given respect for the axiom of the non-initiation of force, a misanthropic hermit can be as good a libertarian as a lavish philanthropist can.

Likewise, insofar as I regard libertarianism as a set of preconditions for economic prosperity, I see it as equally serviceable to the whole society of those who embrace its tenets. The immeasurably beneficial economic phenomena which can occur only in the environment of free enterprise, such as the emergence of the market price system, the entrepreneurial incentive structure and a sophisticated, multi-level capital structure, generate prospects and opportunities which, on a fundamental level, are equally open to all social strata. After all, under such conditions it might be easier for a street ragamuffin to rise to the ranks of millionaires than for an heir to a business empire not to fritter away the fortune accumulated by his ancestors. Singling out the poor in this context and making their well-being the primary and ultimate goal of a libertarian society misconstrues the function that freedom of action plays in coordinating the demonstrated preferences of individuals with diverse value scales and preference rankings. Again, libertarianism is a sine qua non of economic efficiency, but it is silent on the question of the aims towards which this efficiency should be directed (except for condemning those leading to the destruction of the environment which allowed for attaining them in the first place).

In sum, instead of trying to establish artificial friendships with intellectually hostile doctrines and seeking mystical union with “bleeding heart” liberals, let us continue to work on expounding, clarifying, promoting and developing what Rothbard called the science of liberty, the approach which sees freedom of action not as instrumental to, but as constitutive of the process whereby purposive individuals work towards the satisfaction of their diverse aims. In short, let us remain libertarians pure and simple.

[Reprinted from Strike-The-Root.com]

Sunday, March 20, 2011

Młodzi zniekształceni

GW donosi, że młodzi nie są w stanie znaleźć pracy mimo wiedzy i dyplomów. Dalsza część artykułu sugeruje, że spójnik „i” nie jest tu właściwie potrzebny – dyplom ma oznaczać wiedzę, a wiedza pracę. Mowa zatem o wiedzy szkolnej, uczelnianej. Jakiego rodzaju jest to wiedza? Czy jest to wiedza sprzyjająca rynkowym potrzebom, a więc potrzebom swobodnie wyrażanym przez ogół konsumentów? A jeśli jest to coś zupełnie przeciwnego, to czy koszty alternatywne typowego „wykształcenia” nie przekraczają płynących zeń rzekomo korzyści?

Dotykamy tutaj paradoksu zawartego w światopoglądzie, który nazwę edukacjonizmem. Paradoks ten polega na tym, że wiedza uczelniana, która jest w myśl rzeczonego światopoglądu niezbędna w zdobyciu dobrego miejsca na rynku, stanowi w ogromnej mierze bezwstydną antyrynkową propagandę, zwłaszcza w zakresie tzw. „nauk społecznych”. To z uniwersytetów wyszła teoria dóbr publicznych i kolektywnych, głosząca, że istnieją pewne kategorie niezbędnych do życia dóbr, których rynek w żadnej mierze nie jest w stanie wytworzyć. To z uniwersytetów wyszły nieprzeliczone teorie „niedoskonałości rynkowej”, „asymetrii informacyjnej”, wszechobecnych „monopoli”, chronicznej skłonności rynku do generowania gwałtownych cykli koniunkturalnych, nadprodukcji przez rynek potrzeb konsumenckich, i wiele, wiele innych, z których wszystkie jako rozwiązanie sugerują „naprawcze” ingerencje urzędniczego aparatu agresji, przemocy i przymusu. Wydziały ekonomiczne spolaryzowane są pomiędzy zwolennikami proetatystycznych doktryn monetaryzmu i keynesizmu, niemal całkowicie pomijając jakiekolwiek chociaż wzmianki o dorobku Szkoły Austriackiej, która na bazie logicznej analizy kategorii ludzkiego działania dochodzi do wniosków konsekwentnie i bezwyjątkowo prorynkowych. Wydziały rozmaitych socjologii, politologii, europeistyk i stosunków międzynarodowych bez skrępowania stręczą swoim wychowankom enuncjacje wszelkiego rodzaju Marksów, Foucaultów i Habermasów, nie zająkując się na ogół nawet przelotnie o osobach takich jak Etienne de la Boetie, Franz Oppenheimer czy Albert Jay Nock. Nawet wydziały nauk przyrodniczych, wydawałoby się mniej sprzyjających uprawianiu roszczeniowej sofistyki, pełne są orędowników walki (za cudze pieniądze rzecz jasna) z „globalnym ociepleniem” (obecnie funkcjonującym pod nazwą „zmian klimatycznych”) oraz fundowania sobie z cudzej kieszeni bajońsko kosztownych zabaw, takich jak ta w „Wielki Zderzacz Hadronów”.

Nietrudno się domyślić, dlaczego owoce pracy umysłowej uniwersytetów (z których przeważająca większość jest albo wprost upaństwowiona, albo sowicie przez państwo subsydiowana) są przeważnie właśnie takie – rynkowe zapotrzebowanie na zawodowych rezonerów jest raczej niewielkie, bardzo duży popyt na ich usługi wyrażają natomiast urzędnicze aparaty agresji, przemocy i przymusu, których istnienie opiera się wyłącznie na posłuszeństwie rządzonych, a to wymaga „legitymizacji” władzy – tym skuteczniejszej, im bardziej strojącej się w piórka wysokiego intelektualizmu.

To jednak, co jest wygodnym gniazdkiem dla pracowników uzależnionego od państwa kartelu edukacyjnego, staje się pułapką dla tych, którzy ośrodki antyrynkowej propagandy pragną wykorzystać w celu zagwarantowania sobie rynkowych miejsc pracy. Powab edukacjonizmu jest tu wyraźnie silny – dyplom domniemanego znawstwa w choćby i najbardziej kuriozalnej „dyscyplinie wiedzy” wydaje się uchodzić za istotniejszy niż konkretne umiejętności w zakresie zaspokajania potrzeb konsumentów. Może to dziwić zwłaszcza w świetle powszechnie znanego faktu, że osoby mogące uchodzić za sztandarowe przykłady przedsiębiorców, którzy osiągnęli rynkowy sukces (Ford, Carnegie, Rockefeller, czy – bardziej współcześnie – Gates, Jobs i Zuckerberg), albo nie miały żadnego uczelnianego wykształcenia, albo stosunkowo szybko rezygnowały z jego zdobywania. Co nie oznacza rzecz jasna, że mogły sobie pozwolić na lekceważenie cnoty intelektu. Przeciwnie – swoje fortuny zawdzięczały one właśnie głębokiej znajomości ludzi oraz ich potrzeb, jak również odkrywczym zastosowaniom wiedzy technologicznej.

Może więc przyszłości w zakresie kształtowania i przekazywania cennych na rynku pracy umiejętności nie należy upatrywać w zetatyzowanym kartelu edukacyjnym, ale w niezależnych instytutach badawczych i dobrze rokujących, pryncypialnie odmawiających przyjmowania jakichkolwiek subsydiów uczelniach prywatnych? Może za warunek niezbędny do swobodnego powstawania wiedzy autentycznie pożytecznej z punktu widzenia społeczeństw należy uznać likwidację gildiowego systemu urzędniczej akredytacji? Chyba że samemu liczy się na wstąpienie w szeregi akredytujących bądź obudowujących ich działania akademickimi uzasadnieniami (według danych GUS-u, liczba tych pierwszych wzrosła w Polsce z 159 tysięcy w roku 1990 do ponad pół miliona pod koniec roku 2010). Jeśli celem jest właśnie to drugie, to warto jednak pamiętać, że, ceteris paribus, przyrost liczby pasożytów to spadek liczby żywicieli. Z czego, rzecz jasna, wynika, że w pewnym momencie i ta pierwsza liczba zacznie gwałtownie spadać.

Podsumowując, rynek pracy nie jest, wbrew dość powszechnemu przesądowi, stałej wielkości tortem, po rozdzieleniu kawałków którego ci niewystarczająco szybcy skazani są na głód. Dopóki istnieją niezaspokojone potrzeby ludzkie – a są one najprawdopodobniej niemożliwe do pełnego zaspokojenia – dopóty istnieją możliwości bycia zatrudnionym. Wśród potrzeb tych nie ma jednak przypuszczalnie oglądania czyjejkolwiek kolekcji dyplomów, jeśli nie towarzyszy im świadectwo stosownych umiejętności.

Thursday, March 17, 2011

Metafora zniszczonej elektrowni

Bryan Caplan broni w swojej książce pt. „The Myth of the Rational Voter” zdroworozsądkowej rzekomo tezy, iż eksperci, w przeciwieństwie do laików, mają jednak na ogół rację w odniesieniu do kwestii, którymi zawodowo się zajmują. Ciekaw jestem, jak w związku z tym odniósłby się on do zjawiska pojawiających się nagminnie w następstwie każdej wielkoskalowej katastrofy obwieszczeń „ekspertów”, jakoby „paradoksalnie” jej skutki mogły wyjść gospodarce dotkniętego obszaru na dobre. Casus niedawnego tsunami w Japonii nie jest oczywiście od tego zjawiska odstępstwem. O rzekomo korzystnym wpływie efektów kataklizmu na „krajowy wzrost” i „globalny popyt” pisze np. popularny lewicowy portal informacyjny The Huffington Post; w podobnym tonie wypowiedział się także w wywiadzie dla telewizji CNBC Larry Summers, były dyrektor narodowej rady ekonomicznej przy Białym Domu i były rektor Uniwersytetu Harvarda.

Być może podobne stwierdzenia byłyby mniej niepokojące, gdyby padały z ust politycznych populistów. Jeśli jednak formułowane są one przez osoby uchodzące za zawodowych ekonomistów, i w dodatku pojawiają się w odpowiednich momentach z regularnością godną prawa natury, to teza Caplana wydaje się nie do końca wiarygodna. Tego rodzaju przypadki uświadamiają nam, że dorobku rzetelnej wiedzy ekonomicznej nigdy nie można traktować jako rzeczy bezpiecznej, nienaruszalnej z racji cieszenia się powszechnym rzekomo szacunkiem, podobnym do tego, jakim darzy się prawa fizyki, biologii czy matematyki. Tak długo, jak istnieją grupy specjalnych interesów i roszczeniowy stosunek do rzeczywistości, tak długo istnieć będą również próby negacji uniwersalnych i logicznie koniecznych praw rządzących rzeczywistością, często przebrane w kostium fachowej analizy. Zadaniem ekonomisty, prawdziwego, nie tytularnego – a więc osoby rozumiejącej logiczne konsekwencje rzadkości dóbr i praktycznej nieograniczoności zapotrzebowania na nie – jest obnażać te próby oraz cierpliwie i niestrudzenie wykazywać ich intelektualną jałowość.

Warto zwrócić uwagę na panglossjańską retorykę powyższych opinii, apelującą do podejścia, iż „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Istotnie, podejście to można uznać za zdrowe, jeśli przykre doświadczenia niosą w sobie naukę na przyszłość. Trudno jednak twierdzić, że jakąkolwiek stosowną naukę niesie w sobie niepowstrzymany kataklizm o nieprzewidywalnych rozmiarach. Wyważony sens szukania korzyści w nieszczęściu zastępuje się więc bałamutnie dialektycznym „im gorzej, tym lepiej”, doskonale opisanym przez Fryderyka Bastiata w ramach opowieści o zbitej szybie. O ile Bastiat (jak również wybitny kontynuator myśli Bastiata Henry Hazlitt) zdaje się sugerować, że wiara w podobne miraże wynika przede wszystkim z krótkowzroczności – ze skupiania się na rezultatach danego wydarzenia tylko dla pewnych grup uczestników rynku – ja myślę, że jest w niej jednak więcej z zawiści rodem z bajek Ezopa: oto żyliśmy w indyferentnym społeczeństwie podzielonym różnicami majątkowymi, a teraz jesteśmy wszyscy solidarni w biedzie i nieszczęściu. Powrót do punktu zero przy takiej mentalności musi być lepszy niż wznoszenie się ponad ten punkt w atmosferze „chciwości” i „wyzysku”. Tylko, jeśli to gwałtowny i śmiercionośny powrót do stanu ubóstwa ma się traktować jako moment wielkiej odnowy moralnej, jaki cel mają mieć jakiekolwiek próby wydobycia się z niego? Czy nie lepiej jak najdłużej pozostać w stanie czcigodnego, egalitarnego cierpiętnictwa? Nie oczekuję, że odpowiedzi na to retoryczne pytanie udzielą mi napawający się swoją rolą lekarzy dusz keynesistowscy besserwisserzy.

W powyższych komentarzach można też natknąć się na sformułowanie, iż „Matka Natura w krótkim czasie zdołała dokonać tego, czego przez lata nie zdołał dokonać japoński rząd i bank centralny”. Stwierdzenie to dobrze opisuje bezowocność dominującego w ekonomii głównego nurtu paradygmatu pozytywistycznego. Bo dlaczegóż to nie mielibyśmy uznać, że trwająca od dwóch dekad japońska stagnacja utrzymuje się z powodu, a nie pomimo bodźców fiskalnych i monetarnych aplikowanych tamtejszej gospodarce przez lokalny aparat urzędniczy? Spór pomiędzy równie zgodnymi z dostępnymi danymi, lecz wzajemnie przeczącymi sobie wyjaśnieniami może rozsądzić to, które z nich zgodne jest z logicznie spójną teorią. Ekonomia głównonurtowa wzdraga się jednak przed metodą teoretyczną i przed kryterium logicznej spójności jako przed scholastycznymi przeżytkami. Warto zadać sobie pytanie, jak długo stosując podobne podejście można dziwić się, że rzeki nie chcą płynąć pod prąd, a z dwóch i dwóch nie chce wynikać dwanaście.

Prawdopodobnie nie bez przesady można skonstatować, że niezakłócony rozwój cywilizacyjny stoi pod znakiem zapytania tak długo, jak długo kolejne wcielenia metafory zbitej szyby i innych życzeniowych panaceów, rozgłaszane przez medialnych „ekspertów”, będą kształtować świadomość gospodarczą społeczeństw. A będzie to z pewnością trwało tak długo, jak długo logiczna analiza zjawisk gospodarczych nie będzie dawała podobnym rewelacjom natychmiastowej i twardej kontry.

16 marca 2011