Po co nam sektor publiczny? Po to, by wytwarzał nam dobra publiczne. A co to są dobra publiczne? To, rzecz jasna, takie dobra, które wytworzyć potrafi tylko sektor publiczny.
Aby nie ulegać majakom tych próżnych tautologii, warto przyjrzeć się kwestii bliżej. Zwłaszcza wtedy, gdy „służba publiczna” stara się gwałtownie rozdąć sektor publiczny w imię – a jakże – dobra publicznego.
Oszczędzając dorzecznemu czytelnikowi ekonożargonu, dobra publiczne można pokrótce zdefiniować jako te, których wykorzystanie przez jedną osobę nie zmniejsza możliwości ich wykorzystania przez inne osoby. Poza tym, dobra publiczne zwykły wywoływać „pozytywne efekty zewnętrzne”, a więc przynosić korzyść tym, którzy w żaden sposób nie przyłożyli ręki (ani głowy) do ich wytworzenia. Dopowiedziany do tej teorii wniosek jest następujący: jako że powyższe cechy dóbr publicznych umożliwiają każdemu pasożytnicze ich wykorzystywanie, żaden prywatny producent nie będzie w stanie czerpać z ich wyrabiania wystarczających zysków, a więc nie będzie miał wystarczającego bodźca do tego, aby w pierwszej kolejności rozpocząć produkcję.
Co trzeba więc zrobić? Trzeba uznać każdego za potencjalnego pasożyta i zmusić pasożytniczy ogół do opłacania produkcji dóbr publicznych: lecznictwa, szkolnictwa, infrastruktury drogowej itd., gdyż w innym wypadku zostanie on owych niezbędnych artykułów pozbawiony.
W rozumowaniu tym jest zbyt wiele błędów, żeby wymienić i opisać je tu wszystkie. Warto skupić się na tych najwyraźniejszych i najłatwiejszych do wiarygodnego obnażenia.
Po pierwsze – to, czy wykorzystanie danego dobra przez jedną osobę zmniejsza bądź nie zmniejsza możliwości jego wykorzystania przez inne osoby, jest kwestią subiektywną – nie istnieje utylitometr, który fale mózgowe konsumentów mógłby przedstawić w postaci krzywych użyteczności. Czy to, że przy pewnym spektaklu teatralnym widownia nie jest pełna, uprawnia nas do przymuszenia właściciela teatru do nieodpłatnego wpuszczenia na salę grupy nieproszonych gości? Rzecz nie tylko w tym, że byłoby to rażące naruszenie komfortu psychicznego zarówno właściciela, który ustalił pewne reguły wstępu, jak i klientów, którzy reguły te respektują. Rzecz również w tym, że z czasem subiektywne straty psychiczne przełożyłyby się na w pełni obiektywne straty finansowe – klienci odmówiliby uczęszczania do obiektu, w którym kaprys trzeciej strony może sprawić, że „gapowicz” jest traktowany na równi z „płatnikiem”. Jeśli zaś ktoś jest gotów przełknąć tę pigułkę i zalecić nacjonalizację teatrów, to – jak przy każdej nacjonalizacji – rezultat będzie oczywisty: przy braku możliwości dokonywania rachunku zysków i strat, teatry staną się nierentowne. Usługa nierentowna zaś z definicji nie może być dobrem, a co dopiero dobrem publicznym, lecz jedynie obciążeniem przymusowo utrzymywanym w istnieniu przez osoby zupełnie niezainteresowane przedłużaniem tegoż.
Powyższa obserwacja prowadzi do punktu kolejnego – nie sposób jakiegokolwiek towaru bądź usługi uznać za dobro, jak długo jego świadczenie oderwane jest od dobrowolnie wyrażanych preferencji (czytaj: preferencji wyrażanych poprzez kupno i sprzedaż). Jeśli więc założyć, że dobra publiczne mogą zaistnieć wyłącznie w wyniku działania podatkowego aparatu przymusu, to automatycznie przestają one być dobrami. Uwaga ta jest jednym z lepszych dowodów na to, że zasady ekonomii naprawdę nie są skomplikowane – jeśli dana osoba odmawia wnoszenia wkładu pieniężnego w produkcję danego dobra, to znaczy, że istnieją inne dobra, które są z jej punktu widzenia istotniejsze. Jeśli zatem odmawia wnoszenia wkładu w produkcję tego, co nazywa się dobrami publicznymi, to oznacza, że istnieją inne dobra „prywatne”, których zdobycie jest dla tej osoby ważniejsze. Nie może być wzrostu użyteczności bez dobrowolnego uznania czegoś za użyteczne, i o tym musi pamiętać każdy, kto twierdzi, że zdrowa gospodarka to gospodarka wzrostu.
Po trzecie – na co dzień korzystamy z efektów wielu dóbr i usług, w których wytworzeniu nie braliśmy żadnego udziału. Korzystamy, przykładowo, nie tylko z tego, że ci, z którymi przestajemy, są zdrowi czy wykształceni, ale również z tego, że są wymyci i dobrze odziani. Czy to oznacza, że potrzebujemy narodowego funduszu żywieniowego oraz komunalnego mydła?
Widok wypielęgnowanych, prywatnych ogrodów czy zadbanych fasad prywatnych domów wzbudza w nas dodatnie wrażenia estetyczne. Możemy cieszyć ucho melodiami wygrywanymi przez ulicznego muzyka nawet jeśli nie zdecydujemy się na wrzucenie monety do jego kapelusza. Człowiek spytany o drogę jest gotów na nieodpłatne udzielenie nam wskazówki. Znaczyć by to miało, że musimy subsydiować zakładanie ogrodów, odnawianie prywatnych budynków i specjalne lekcje zaznajamiające tuziemców z planami miast? Pytanie to jest retoryczne, ale wydawać by się mogło, że dla niektórych retorycznym być przestaje – dość wspomnieć słyszane już po obu stronach Atlantyku propozycje nacjonalizacji sektora bankowego czy dotowania przemysłu samochodowego, jak zawsze w „interesie publicznym”.
Po czwarte i ostatnie – to, czy dany towar bądź usługa przynosi niezasłużone zyski osobom trzecim, nie jest jej wrodzoną cechą, ale efektem rządowych działań wyprzedzających. Jeśli przedsiębiorcy przeszkadza to, że z jego wyrobów korzystają „gapowicze”, to ich wykluczenie jest kwestią opracowania odpowiednich metod zarządzania, procedur i narzędzi – wyższych i lepszych ogrodzeń, skuteczniejszych urządzeń zagłuszających itp. Jeśli jednak podmiot pozarynkowy z góry przyzna sobie w pewnym obszarze monopol, to, rzecz jasna, rozwijanie w tym obszarze rozwiązań rynkowych stanie się niemożliwe. Inną sprawą jest to, że przedsiębiorca może nie dbać o to, że jego produkty noszą znamiona dóbr publicznych, i wciąż działać z zyskiem. Typowym przykładem takiego produktu jest oprogramowanie komputerowe (software), które, w przeciwieństwie do sprzętu materialnego (hardware’u), można kopiować i rozprowadzać po zerowych niemal kosztach. A jednak to producent software’u, nie hardware’u, znajduje się od kilkunastu lat wśród trójki najzamożniejszych ludzi globu.
Nie da się zatem uniknąć wniosku, że „dobra publiczne” są pojęciem bałamutnym. Jeśli poprzestać na wymienieniu ich ekonomicznych własności, to widzimy jasno, że nie tylko mogą być one wytwarzane przez sektor prywatny, ale też mogą być przezeń wytwarzane znacznie lepiej. Jeśli natomiast do wyliczenia ich ekonomicznych własności dołożyć (fałszywą) konkluzję o rzekomej konieczności przymusowego i kolektywnego ich finansowania, wtedy rezultatem jest udzielenie poparcia pełnemu socjalizmowi – systemowi pełnego marnotrawstwa rzadkich zasobów i utrwalania nędzy.
Takie są logiczne konsekwencje teorii dóbr publicznych i takimi trzeba je przyjąć. A przyjąwszy, lepiej zastanowić się dwukrotnie, czy tak zawodna teoria nie idzie ręka w rękę z jeszcze bardziej zawodną praktyką.
09.02.09
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment